Krokusy

– Twoja matka mi go dała. Przesuwa zeszyt w moją stronę i zaczyna macać rękoma po kieszeniach. Oho, pewnie szuka fajek – myślę. Ale on wyjmuje gumy do żucia i pakuje od razu dwie do buzi. Ja tam bym sobie najchętniej zajarała. 

 

Lubisz krokusy?

Chcę odpowiedzieć, ale nie wiem, co to te krokusy. Że kwiatki to i owszem. Że jakieś żółte albo kanarkowo-pomarańczowo-oczojebitne też. Ale listki, konewki, łodyżki i te sprawy jakby mniej.

Mówię, że wolę stokrotki. Bo wolę. Chociaż nie pachną, są małe i szybko się psują. Znaczy łamią.

Patrzy na mnie jakoś tak dziwnie. Pewnie tym razem on nie bardzo zna się na stokrotkach.

Takie małe kwiatki – mówię. Śmieje się. Tylko oczy mu się nie śmieją. Patrzy przeze mnie, w szybę.

Za szybą deszcz pada. A on jakby tego deszczu nie widzi. Nie ma parasolki nawet. I nic się nie musi martwić, bo ma samochód.

– O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny – odzywa się nagle, aż podskakuję na krzesełku. Wgapiony w tę szybę. Jak z wosku taki jakiś. – Jest wiosna – mówię. Bierze łyk kawy i milczy. To ja też milczę. Zastanawiam się, po co mnie o te krokusy pytał.  A ten, jakby go kto od prądu odłączył.

– Żyjesz? – pytam. A on, że sam już nie wie.

Dziwny jesteś – myślę.

Odwraca wzrok. Patrzy na mnie.

Sięga do swojej czarnej aktówki. Wyjmuje zeszyt w żółte kwiatki, pewnie te całe dziwaczne krokusy.

– Twoja matka mi go dała. Przesuwa zeszyt w moją stronę i zaczyna macać rękoma po kieszeniach. Oho, pewnie szuka fajek – myślę. Ale on wyjmuje gumy do żucia i pakuje od razu dwie do buzi. Ja tam bym sobie najchętniej zajarała.

Mamle tę gumę z zaciśniętą szczęką i czeka. Chyba mam otworzyć zeszyt. No to otwieram. Pusto. Wszystkie kartki puste. Patrzę. On też. Zaciska szczękę jeszcze bardziej. Przedostatnia strona – syczy.

„Pamiętaj, że masz córkę”. Małymi literkami nadziubdziane w lewym górnym rogu. A zawsze pisała zamaszyście.

Siedzi cicho, a ja powoli zaczynam się nudzić. – Po co mnie tu właściwie przyciągłeś?

– Przyciągnąłeś – poprawia jak maszyna. Znowu gapi się w szybę. – Co ty tam widzisz? –pytam.

Drgnął.

Patrzy na mnie. Poprawia krawat. Chrząka. Podnosi się na krześle. Opada i poprawia filiżankę przed sobą. Jakoś tak ładnie to wszystko robi. 

– Potrzebujesz czegoś?  – unosi brwi.

Czy potrzebuję? Nie wiem. Na pewno. Tusz do rzęs mi się kończy. Pampersy dla Maciusia, ale co on tam o Maciusiu może wiedzieć. Nic w krokusach nie było, to pewnie nie wie. No i stanik nowy, bo mi od karmienia małego wszystko jakoś tak spuchło 

Dobrze jest – mówię i nawet się uśmiecham do niego. A co tam, niech ma. Jakoś tak znowu wygląda, jakby kilo ołowiu zeżarł. Żal mi się go robi.

Muszę wracać do szkoły – kłamię. Podwieźć cię? –  podrywa się z krzesła. Nie, to blisko, tutaj – znowu kłamię. – To może chociaż… – zawiesza się.

– O, już mój autobus jedzie! – krzyczę, bo rzeczywiście coś tam podjechało. – Cześć!

Wybiegam, że niby się spieszę. Ale uciekł mi. Kierowcy autobusów, rzadziej niż tramwajów, czekają, aż ktoś podbiegnie. Tak mi się jakoś samo pomyślało. Odwracam głowę, a on wzrok.

Wsiadam szybko do samochodu. Naprawdę mocno pada.

Cała już zdążyłam zmoknąć, to nawet parasola nie otwieram. Zresztą, te połamane druty i tak nic nie dają.


To opowiadanie po raz pierwszy ukazało się w magazynie „Tekstualia”. Nr 4(11)2007. Jest to drugie opowiadanie mojego autorstwa, które publikuję na blogu. Poprzednie znajdziecie tutaj.

0 Like

Share This Story

Ludzie
  • Przyjemnie czytać :)

  • Ja lubię maciejki. Pachną tylko nocą.

  • Laura R

    Wrzucaj proszę więcej opowiadań. Świetnie się Ciebie czyta. Niedawno trafiłam na Twój blog i jestem pod wrażeniem. Bardzo pozytywnie na mnie wpływasz…jakoś tak motywująco:-)

  • Pisałam, WTEDY, że masz talent. Świetnie się czyta, wciąga..jeszcze proszę…

  • aniaja

    Dobre bardzo. Zostawia niedosyt (chce jeszcze!), ale to moze i dobrze, jest na co czekac.