Ludzie, którzy trzymają w domu płyty typu „Szum wodospadu”, „Dżungla amazońska” albo „Łabędzi śpiew” zawsze budzili moje podejrzenia. Jest w tych indiańskich fletach i skrzeczeniu ptactwa coś zdradliwego. Jakaś namiastka spokoju, którego brakuje, a którego – zamiast w sobie, szukamy w wyimaginowanej rzeczywistości zamkniętej na krążku CD. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że słuchanie muzyki relaksacyjnej to forma fałszu. Na dodatek wkurwiającego.
Byłam kiedyś u kuzynki. Tej od wujka Ą Ę. Miałam wtedy 15 lat, właśnie zaczęłam nosić okulary i wiecznie było mi zimno. Tuż przed zaśnięciem, kuzynka włączyła płytę. Śpiew ptaków. Ona odpłynęła po dwóch minutach, a ja leżałam pod kołdrą, dygocząc z zimna i marząc o tym, by zima stulecia odcięła nas od prądu. Teoretycznie powinnam była przenieść się oczyma wyobraźni do pięknego, bukowego lasu pełnego grzybów, rosomaków, zużytych prezerwatyw i słuchać słodkiej, ptasiej melodii spływającej niczym miód na moje serce, które roście. Ewentualnie wstać i wyłączyć to dziadostwo. W praktyce trzęsłam się pod kołdrą, a pod powiekami widziałam siebie, na łóżku, otoczoną przez stadko kruków przekrzywiających łepki i łypiących na mnie swoimi czarnymi ślepiami. Wiedziałam, że jeszcze moment, a skończę z wydziobanymi oczami i pokiereszowaną twarzą. Relaks jak sam skurwysyn. Choć Hitchcock pewnie byłby ze mnie dumny.
Innym razem, z którymś z moich ex, były wodospady (łez), źródełka i inne odgłosy urynalne. Uwielbiam szum morza. Ale ten prawdziwy. Ten, kiedy leżę na plaży, w pełnym słońcu, zamykam oczy, czuję zapach jodu i odpływam. Czujecie klimat? No to teraz zabierzcie, morze, piasek, powietrze, słońce, zamknijcie człowieka w czterech ścianach, najlepiej jeszcze bez dostępu do toalety i każcie mu słuchać szumu wody. Nadal uważacie, że to normalne, sadyści?
Zeszły piątek. Siedzę w poczekalni u okulisty. Nie, nie na NFZ, więc powinnam być traktowana jak królowa albo chociaż Jennifer Lawrence na rozdaniu Oscarów. Tymczasem czekam. 10 minut, dwadzieścia. Pińćset. Wokół mnie stado podkurwionych ludzi, którzy o tej godzinie mieli już być w Kerfurze/na randce/u psychiatry. No nic. Czekamy. Po jakiejś półgodzinie dociera do mnie, że jestem wściekła. Nie dlatego, że muszę czekać. Dlatego, że muszę czekać, słuchając „odprężających melodii”, które lecą w tle. Seriously? Muzyka relaksacyjna w poczekalni u lekarza? To jak obłąkana mina Jacka Nicholsona w „Lśnieniu”. My Wam tu muzyczkę, a wy, frajerzy, cierpcie.
Muzyka relaksacyjna jest jak Akon. Jak Maryla Rodowicz w sylwestra. Jak ciepła wódka. Jak Anja Rubik w teledysku u niemasłowskiej. Jak kark na siłowni, brak papieru w toalecie, upierdliwy szef i Jarosław Kuźniar. Wkurwia.
Jest jak folia bąbelkowa. Niby ma pomagać w odreagowaniu stresu, ale patrząc z boku na człowieka, który z zapamiętaniem zgniata wypełnione powietrzem kuleczki, mamy nieodparte wrażenie, że w głębi duszy to niezrównoważony psychopata. I tak właśnie postrzegam ludzi, którzy do snu zapodają sobie rytuały godowe delfinów.
No sorry.