Instrukcja obsługi blogera

fot. Sergio Lo Porto

Prowadzę bloga od 15 miesięcy. Od mniej więcej roku poznaję blogosferę od tej ludzkiej strony – stając twarzą w twarz z osobami przypisanymi do konkretnych adresów URL, konfrontuję wizerunek, jaki tworzą w sieci, z tym, co mają do powiedzenia w realnym życiu. Zawiodłam się raz, może dwa, zwykle jestem pozytywnie zaskoczona albo czuję się tak, jakbym czytała blog danego człowieka prosto z jego ust. Ale ja nie o tym. Blogerzy są specyficzni. Mogą być ekstra- lub introwertkami, mieć 10 lub 50 lat, pisać dobrze lub fatalnie, ale łączy ich jedna wspólna cecha – wszyscy w mniejszym lub większym stopniu są przekonani o własnej zajebistości. Narcyzm? Niekoniecznie. Ale trzeba wiedzieć, jak się z nimi obchodzić. 

Blogerzy lubią siebie i chyba właśnie w tym przede wszystkim tkwi ich siła przyciągania, wywierania realnego wpływu na szerokie grono odbiorców – ludzie lepiej czują się w towarzystwie osób uśmiechniętych i zadowolonych z życia. Ci blogerzy, których miałam okazję poznać osobiście, w 90% przypadków byli otwarci, towarzyscy, czasem charyzmatyczni, na pewno z dużym dystansem do otaczającej ich rzeczywistości. Często pyskaci i ironiczni, nawet jeśli początkowo sprawiali wrażenie miękkich pip. Charakterne, kolorowe ptaki.

 

Filmy porno i robaki

 

Podobno dobry bloger nie boi się podjąć żadnego tematu. Musi umieć zainteresować odbiorców chwytliwym tytułem, dobrze skonstruowanym leadem, lekkim piórem, kontrowersyjną treścią, ewentualnie mocnym zdjęciem ilustrującym tekst. To wymaga mniejszej lub większej kreatywności i przekłada się na sposób wypowiedzi poza siecią, w tak zwanym „realu”.  

Spośród wszystkich ludzi, jakich poznałam w życiu, chyba tylko z tymi pracującymi twórczo, a więc kreującymi wokół siebie pewną rzeczywistość (i nie mam tu ofc na myśli wyłącznie blogerów), byłam w stanie poruszyć tematy tak absurdalne, że aż śmieszne. Czy na końcu filmów porno są napisy końcowe? Albo dlaczego nikt jeszcze nie wymyślił tamponów z geolokalizacją? Poza tym, nie wiem, czy wiecie, ale we Włoszech można nielegalnie, spod lady (bo UE zabrania) kupić lokalny smakołyk – przeraźliwie śmierdzący ser, w którym żyją robaki. Zapytałam kolegi Włocha, który o tym opowiadał: „Robaki w serze? Seriously? Jesteś w stanie to zjeść i nie puścić pawia?”. Na co on odparł, po polsku, z tym specyficznym włoskim zacięciem i gestykulacją: „Ale pszeciesz ten robak się tam urodził w tym sjerze, wychował się w njim, więc pachnje jak sjer, smakuje jak sjer, właściwie to sam jest tym sjerem”.

 

Zrozumieć blogera

 

Owszem, blogerzy są specyficzni i niekoniecznie prości w obsłudze. Bo widzicie, do splendoru i miziania po majciochach łatwo jest się przyzwyczaić. Prowadzenie bloga ZAWSZE jest swego rodzaju formą pompowania ego. Nawet jeśli piszesz o Bogu albo ochronie środowiska, Twoi czytelnicy prędzej czy później postawią Cię na piedestale, z którego Ty bardzo mocno nie będziesz chciał spaść.

W środę, na zaproszenie jednej z firm, pojechałam do Podzamcza, żeby spotkać się z innymi piszącymi, skorzystać z różnego rodzaju atrakcji i dowiedzieć co nieco o możliwościach ewentualnej współpracy z marką. Czyli: za hajs sponsora baluj. Brzmi dobrze i tak właśnie było, ale wystarczyłby jeden porządny fuck-up ze strony organizatorów, żeby dziś cała akcja była w sieci hejtowana. Zawsze znajdą się malkontenci niezadowoleni z tego, co podaje się im na srebrnej tacy, a blogerzy bardzo zgrabnie potrafią wykorzystać fakt, że mogą pozwolić sobie na subiektywne zjechanie czegokolwiek. To nie dziennikarze, którzy muszą zachować obiektywność, to niezależni twórcy, którzy sami nie zawsze wiedzą, gdzie ustawić granice.

Firma, która porywa się na to, żeby zaprosić na wyjazd szkoleniowy ponad 30-stu blogerów z różnych branż, a na dodatek o bardzo różnym zasięgu, działa trochę jak kamikadze. A jednak, tej się udało. Dlaczego? Bo doskonale rozumie specyfikę pracy z tym specyficznym gatunkiem influencera, jakim jest bloger.

 

Jak współpracować z blogerami?

 

Od Acera i agencji Węc PR, która zorganizowała dla swojego klienta cały event, mogłyby się uczyć firmy i agencje, które wciąż wysyłają do blogerów maile z propozycjami typu „dżinsy za tekst”. I nie, to nie jest kryptoreklama. Chwalę ich za free, bo zrobili na mnie ogromne wrażenie swoim zaangażowaniem i profesjonalnym podejściem do sprawy, nie wprowadzając przy tym atmosfery zbędnego nadęcia.

Po pierwsze, zapewnili komfortowe warunki pracy – dostęp do wi-fi, telefony do testowania (w razie, gdyby np. komuś padł jego własny), zapierające dech w piersiach widoki wprost stworzone do obfotografowania i wrzucenia na Instagrama.

fot. Sergio Lo Porto

 

Po drugie, zagwarantowali wymarzone warunki pobytu. Nocleg w ośrodku SPA położonym pomiędzy ruinami zamku na szczycie góry to nie jest organizacja eventu pod tytułem: „Pani Bożenko, pani zadzwoni i zarezerwuje tym internałtom jakiś hostel z piętrowymi łóżkami. Niech mają radochę i poczują się, jakby znów byli na koloniach”. Nie, to była pełna profeska, od kaczki z żurawiną począwszy, na cudownie wygodnym łóżku i ogromnym prysznicu skończywszy.

Po trzecie, podnieśli nam ciśnienie bez spektakularnego spieprzenia czegokolwiek. Wiecie, jak to jest z blogerami: been there, done that i mina pt. „nic mnie już w życiu nie zaskoczy”. Otóż zaskoczyli i to mocno. Jeszcze nigdy jednego dnia nie wspinałam się po skałkach, nie jeździłam terenówką, nie strzelałam z łuku i nie grałam w Familiadzie. A mogli po prostu wręczyć nam karnety do SPA i iść sobie w tym czasie na kawę, prawda?

Tak, ta na tej skale, wypięta do Was tyłkiem, to ja. Myślałam, ze umrę ze strachu.

Fot. Sergio Lo Porto

I już „po”. Przeżyłam ;)

 Po czwarte, zadbali o integrację. Do Podzamcza zjechali ludzie z różnych części Polski, kojarzący siebie nawzajem z sieci, ale niekoniecznie z twarzy. Jakkolwiek łatwo jest zintegrować 5-6 osobową grupę, tak kilkadziesiąt osób to już wyższa szkoła jazdy. I tu organizatorzy wykazali się inwencją. Wystarczyło postawić na tzw. wieczorną imprezę integracyjną (czyt. wspólne chlanie i robienie z siebie idioty na parkiecie), a w ciągu dnia przeszkolić nas i dać czas wolny. Tymczasem oni zadbali o to, żebyśmy się naprawdę dobrze poznali i mieli przy tym dużo dobrej zabawy. Wyciągnęli nas z murów, podzielili na grupy i wprowadzili element rywalizacji. Aktywności fizyczne przeplecione zostały grami wymagającymi wysiłku intelektualnego. W skrócie: zmusili nas do współpracy grupowej i o dziwo, wszyscy świetnie się w tym odnaleźliśmy.

 fot. Sergio Lo Porto

 

Po piąte, wszelkie informacje dotyczące produktów i ewentualnej współpracy z ich wykorzystaniem zgrabnie wprowadzili w zorganizowane dla nas gry i zabawy. Nie było drętwych prezentacji ani kilkugodzinnych wykładów o działalności firmy. W sposób ciekawy i nieinwazyjny pokazali nam produkowany przez nich sprzęt, który realnie mógłby nas zainteresować. Zagrali w otwarte karty i tym zapunktowali.

Po szóste: nie chcieli niczego w zamian. Zabawili, nakarmili, odesłali do domu i obiecali, że się odezwą. Zupełnie jak dobry kochanek.


Autentyczność

 

Blogerzy, bez względu na stopień napompowania własnego ego, cenią sobie szczerość. Nie lubią, kiedy ktoś z nimi pogrywa i próbuje sprzedać im kozę przebraną za konia. 

Poza tym, każdy szanujący się bloger, nawet jeśli przed nazwiskiem nie ma „Kominek”, „Fashionelka” albo „Mercedes”, jest marką, którą sam konsekwentnie i w pocie czoła buduje. W naszym kraju blogowanie nie jest tożsame z życiem z bloga, a blogerzy to najczęściej ludzie, którzy poza pisaniem w sieci jeszcze pracują, rozwijają inne pasje, ale też mają zobowiązania (jak choćby rodzina) i muszą poświęcić swój wolny czas, by blogować i robić to dobrze. Firma, która nie jest w stanie tego uszanować, może iść spuścić się w kiblu. Po prostu. Zwłaszcza, że każda marka decydująca się na współpracę z blogerem, robi to z określonych powodów. Wie, że może liczyć na wąskie targetowanie, niestandardową kampanię i mocno subiektywne treści. Tyle, że za tym wszystkim zawsze stoi indywidualność, autentyczność i niezależność blogera – jego największe świętości. Warto o tym pamiętać przed wysłaniem kolejnego maila typu „jesteśmy małą, początkującą firmą i chcielibyśmy panią zaprosić do współpracy polegającej na tym, że pani dla nas napisze tekst, a my panią wyruchamy w tyłek”. Nie tak się robi biznes.

fot. Tomasz Popielarczyk

 

Zdjęcia ilustrujące tekst zostały zamieszczone dzięki uprzejmości Sergio Lo Porto oraz Tomasza Popielarczyka.

0 Like

Share This Story

Ludzie