Tekstu nie będzie

Jest 21:00. Godzinę temu wróciłam z pracy. Lubię ją, wiecie? Chociaż jest zapierdol. Choć jestem tam dopiero od trzech miesięcy, wiem, że zostanę. Bo mi się chce. Bo jestem dobra, w tym, co robię i to nie jest tylko moja opinia. Bo w końcu mogę się wyżyć kreatywnie. Bo są fajni ludzie, zajebisty klimat i wiem, że mimo wielu wątpliwości, podjęłam dobrą decyzję. Właśnie skończyłam robić dodatkowe zlecenie. Zjadłam kolację, otworzyłam czerwone wino, słucham dramenbejsów i zastanawiam się, o czym Wam dziś opowiedzieć. I, kurwa, nie mam pomysłu.

Haha. Kłamałam.

 

Piszę bloga od półtora roku. Przez ten czas miałam może trzy przerwy czterodniowe między tekstami. Publikuję regularnie co 2-3 dni. W sumie zawsze mam coś do powiedzenia. Ale czasami czuję się jak fabryka. Wiecie. Taka masowa produkcja tekstów, gdzie każdy następny powinien być zajebistszy od pierwszego. Bo czuję, że jak tego nie zrobię, to Was zawiodę, se pójdziecie w cholerę i będę cierpieć. Bo Google Analytics, bo edge rank, bo kartonowe pudło. A przede wszystkim, bo obiecałam sobie, że będę konsekwentna i wytrwała. Bo lubię, naprawdę lubię to, co robię.

Sami wiecie, że bywa różnie. Czasem spijacie mi słowa z ust, czasem mnie zbesztacie, bywa, że olejecie, choć pieszczę tekst 4-5 godzin. Biorę to na klatę, jak każdy bloger. Nigdy tak naprawdę nie wiem, co zassie. Mogę mieć tylko pobożne życzenie. Ale ja nie o tym.

 

Ja o dzisiaj

 

Bo dzisiaj był kolejny dzień, kiedy przynajmniej 17 razy powiedziałam „KURRRWA!”. Bo musiałam wstać o 6 rano, żeby zdążyć zrobić trening przed spotkaniem z klientem. Bo się okazało, że tego spotkania nie ma, a raczej będzie później, więc pewnie nie wyjdę z pracy przed 19. Guess what. Nie wyszłam. Bo jak jechałam metrem, to ktoś obok mnie śmierdział.  A jak sobie zamówiłam sałatkę do pracy, to mi ją, kurwa, przynieśli bez pomidorów i parmezanu, a ja nie lubię płacić za coś, co fizycznie nie istnieje. Bo mnie boli kostka. Bo kurier, który miał nam dowieźć do mieszkania komodę, pomylił adresy. Bo pada. Bo mi się parę rzeczy w życiu rozlatuje, a ja nie wiem, jak to pozszywać. Bo…

 

Życie jest zajebiste

 

Naprawdę. Padał mi dzisiaj ten pieprzony deszcz na głowę, rzucałam kurwy pod nosem, ale się cieszyłam. Że trawa pachnie. Że mam pracę. Że jestem względnie zdrowa i względnie młoda. Że jeszcze tyle dobrych rzeczy przede mną. Że nawet, gdybym miała teraz umrzeć, mogłabym to zrobić ze spokojem serca, że wszystkiego w życiu spróbowałam. No, prawie. Że jestem nawet ładna, choć pewnie dla wielu nie do przyjęcia. Że mam mózg na swoim miejscu. Że są przyjaciele. I rodzina, choć coraz mniejsza, bo coraz więcej bliskich mi ludzi odchodzi. Że choć jeszcze nie znalazłam swojego miejsca w życiu, to wciąż chce mi się szukać. Że w końcu, po tylu latach wypierania własnych demonów, potrafię zmierzyć się z życiem. Raz lepiej, raz gorzej, ale w tym wszystkim staram się słyszeć siebie.

 

Chciałam napisać dzisiaj o czymś konkretnym

 

Nie wiem. Np. o tym, że Kominek pierdoli głupoty o bieganiu na swoim blogu. Albo o tym, że nie poszłam na wybory, bo mimo szczerych chęci, nie miałam na kogo zagłosować, a ja nie lubię wybierać mniejszego zła. O tym, że czasami jadam niezdrowo. Albo że zmienił się naczelny „Faktu”. Że bywam zmęczona. A wraz z nadejściem lata wracają do mnie wspomnienia tych wszystkich pięknych chwil, które przeżyłam.

Ale po co o tym pisać, skoro zawsze liczy się tu i teraz? W końcu TU i TERAZ będzie ostatnią rzeczą, jaką zapamiętasz w życiu.

Niech będzie. Tu i teraz. Pytaj o wszystko, co Ci ślina na klawiaturę przyniesie. Odpowiem na każde, nawet najbardziej żenujące pytanie. Jedź po mnie. Opublikuję każdy komentarz. Masz dwie godziny. YOLO.

0 Like

Share This Story

Style