Wyjaśnijmy sobie coś

Miałam pisać o sprawach damsko-męskich, które ostatnio trochę zaniedbałam, bo jakoś bardziej u mnie ostatnio damsko niż męsko, no ale tak wyszło, że w międzyczasie poszłam na I Festival. A potem przeczytałam tekst tej pani. I mi się troszeczkę ciśnienie podniosło. 

 

Do Seg nic nie mam, czasem nawet ją czytam i generalnie jest fajnie, bo kobieta ma jaja i poczucie humoru, ale jej ostatni wpis przyprawił mnie o ból trzewi.

No bo, na rany chrystusa, to, co wydarzyło się we wtorek 12 sierpnia w hali Torwar, to był I Festival. FES-TI-WAL,  a nie koncert zespołu Die Antwoord poprzedzony supportem. Tymczasem Seg pisze o wykonawcach występujących przed Ninją, Yolandi i DJ’em Hi-Tech, jakby to był Pikej supportujący Pezeta.

Błagam.

Po pierwsze, jeśli idziesz na festiwal dla jednego zespołu, to albo w ogóle odpuść sobie cały event (bo idea festiwali jest jednak taka, żeby eksplorować i odkrywać nowe smaki, perełki – jak zwał, tak zwał) albo idź tam najwcześniej godzinę przed występem swojej ulubionej grupy. Przez te 60 minut akurat zdążysz walnąć browara i zjarać blanta, bo chyba jeszcze w historii żadnego koncertu „gwiazda wieczoru” nie wystąpiła dokładnie o czasie. I Festival rozpoczął się o godzinie 19, Die Antwoord mieli wejść na scenę o północy. Weszli o wpół do pierwszej, czyli – można powiedzieć – o czasie, a nie, jak twierdzi Seg, z pięciogodzinnym opóźnieniem.

Po drugie:  tak zwany support, o ile o supporcie można w ogóle mówić w kontekście festiwalu. Zanim na scenę wkroczyło Die Antwoord, popisowe występy dali Mister D (tak, to ten nowy zespół Doroty Masłowskiej, która przestała pisać i zaczęła śpiewać o kanapkach z hajsem) oraz fenomenalny DubFX, który biedną Seg uśpił. Wiadomo, o gustach się nie dyskutuje, ale proszę Cię – jeśli idziesz na festiwal, nie traktuj składów/zespołów/formacji/DJ-ów występujących przed Twoim ulubionym zespołem jako „słabszych wykonawców”, bo w pewien sposób uwłaczasz im i ich fanom. A przy okazji pokazujesz, że nie do końca kumasz całą ideę. Festiwal ma to do siebie, że występują na nim wykonawcy BARDZIEJ POPULARNI i MNIEJ POPULARNI, przy czym ci popularniejsi często są zwyczajnie słabi w porównaniu do tych bardziej niszowych (vide: tegoroczne Audioriver i „gwiazdy” pokroju Naughty Boy albo Camo&Krooked kontra, dajmy na to, mistrzowski występ Ritona czy Negativ).

I wreszcie, po trzecie, jeśli idziesz na koncert, to nie narzekaj, że ludzie po Tobie depczą, pocą się albo są podsadzani, żeby lepiej widzieć. Ich prawo, w końcu są na płycie głównej właśnie po to, żeby być bliżej sceny i móc dokładnie obserwować to, co dzieje się kilkadziesiąt metrów od nich. Jeśli nie jesteś gotowy na przepychanki, cudze włosy w ustach i pot rozbryzgujący się po całej sali, kup se, na boga, wejściówkę na trybuny albo – jeszcze lepiej – bilet VIP. Wtedy masz 100% gwarancji, że nic Cię nie ominie. No, może poza emocjami.

A teraz do rzeczy.

 

I Festival oczami Pająka

 

W jednym się z Seg zgodzę: festiwal w mieście, w zamkniętym pomieszczeniu, ma zupełnie inny klimat niż fest w plenerze  gdzieś nad rzeką albo w rozległym polu. Rzeczywiście bardziej przypomina koncert niż festiwal, ale to wciąż, jakby nie patrzeć, jest event, który ma na celu pokazanie kilku/kilkunastu dobrych wykonawców, których nie powinno się traktować w kategorii „gwiazdy” i „supportu”. Chociażby dla pogłębiania swojej muzycznej wiedzy.

Tym sposobem zobaczyłam na żywo pastiszowe show Masłowskiej i reszty ekipy z Mister D. Dupy mi nie urwali, ale miło było popatrzeć sobie na Dorotkę, która swoim dziecinnym głosikiem próbuje porwać widownię niczym Yolandi. Well… Wciąż uważam, że lepiej jej wychodzi pisanie niż śpiewanie, ale co ja tam wiem… ;)

O Dub FX się rozpisywać nie będę – kojarzyłam go, nie znałam jakoś dobrze, ale na żywo pokazał kawał dobrej roboty, dobrego ciała i jeszcze lepszego głosu. A to, co zrobił z publicznością na koniec – mistrz. Do tej pory czuję jego basy w moim podbrzuszu.

Twin Prix, który podczas występu Masłowskiej i Dub’a grał na dachu, zapewnił solidną porcję dobrego dramenbejsu, po który zapewne wrócę, bo to dobry narkotyk jest. Co do Aphrodite, Major Look i Vacos się niestety nie wypowiem, bo kiedy grali, byłam albo na Die Antwoord, albo po Die Antwoord, umierając ze zmęczenia.

Co do samego występu popaprańców z RPA… Na żywo są równie pojebani, co w teledyskach, choć przyznam, że spodziewałam się większego hardcore’u (w głębi ducha liczyłam na to, że Ninja pokaże slipy, a Visser tyłek). Yolandi utwierdziła mnie w przekonaniu, że mogłabym dla niej zostać 100-procentową lesbijką i nawet rodzić jej dzieci (z Ninją, oczywiście), a Ninja, że seksapil to nie wygląd, to stan umysłu (dla niego z kolei mogłabym zostać 100% heteroseksualistką i rodzić mu dzieci z Yolandi).

Co ważne – występ Die Antwoord to był mój pierwszy koncert od X lat, gdzie wbiłam się praktycznie pod samą scenę. Wrażenia są niesamowite, gorzej z dokumentacją całego wydarzenia. Choć bardzo chciałam być hipsterem nagrywającym cały koncert z rąsi swoim ajfonem, niestety, poległam. Poniżej dowody.

P.S. Nie zagrali „U make Ninja wanna fuck”. Jak można nie zagrać „U make Ninja wanna fuck”? No jak?!!!!!!111

0 Like

Share This Story

Style