Krótka piłka, Marian

– Trzy lata. Trzy pieprzone lata, rozumiesz? – M. zadaje pytanie retoryczne, wciąga do płuc słodkawy dym papierosów o smaku goździka, krzywi się, kaszle, a następnie z obrzydzeniem depcze papierosa butem na własnym balkonie. – Do niczego te fajki – rzuca zawinięta w koc i patrzy na mnie oczami kota za Shreka.

– Wyglądasz jak burrito – żartuję, a ona zaczyna płakać. No tak. 

 

Kilka miesięcy temu M. rozstała się z – jak twierdzi – „mężczyzną jej życia”. Mężczyzna, dajmy na to Marian, przez trzy lata obiecywał. Różne rzeczy. Że rzuci palenie. Zacznie biegać. I będzie wrzucać skarpetki do kosza na brudną bieliznę. Z resztą M. też obiecywała. Że będzie mniej pracować. Częściej gotować. I nie denerować się tak bardzo. Cóż. Nie wyszło, ale o tym później.

– Trzy lata czekałam, aż się ogarnie. Mówił, że o siebie zadba. I co? Poszedł dwa razy na rolki, trzy razy na siłownię i tyle go widzieli. Zarzekał się, że odłoży trochę pieniędzy. Wszystko przebimbał na te swoje cholerne winyle. Ja rozumiem, że pasja, że muzyka, ale tysiąc złotych miesięcznie? Ale to nie wszystko, o nie. Zanim zamieszkaliśmy razem, obiecał, że będzie sprzątał. Takiego wała. O głupie starcie kurzu nie mogłam się doprosić. A teraz poznał tę hybżdybrzdydży (tu z ust M. pada kilka niecenzuralnych słów) i co? Nagle się, kurwa, sportowy zrobił. Bieganie, rower, siłownia. Widziałam na wall’u Maćka, że pobiegli dyszkę w ostatnią niedzielę. Dyszkę, rozumiesz? Ze mną trzech kilometrów nie chciał przetruchtać, kutafon. Co tam jeszcze? A, pracę zmienił. „Opuścił swoją strefę komfortu”, jak twierdzi. Ale kiedy byliśmy razem, grzał posadkę, aż mu żar spod tyłka buchał. Twierdził, że tam się rozwija. Ta, jasne. Wygodnie mu było, bo szef mało wymagał, a banknot co miesiąc na konto wjeżdżał. Stylówę zmienił. Jakieś trzy tygodnie temu go na mieście widziałam. W koszuli był i marynarce, takiej niebieskiej, casualowej. ON. W koszuli. I marynarce. Rozumiesz?

Ostatnim razem, kiedy widziałam Mariana, miał na sobie ubłocone trampki i bluzę z napisem „Fuck the Police”. Kiwam głową, że nie, nie rozumiem.

– Ale wiesz, co mnie boli najbardziej? – pyta, celując we mnie kolejnym ohydnym goździkowym papierosem, którego wyrzuci po dwudziestu sekundach. Rozkładam ręce, na co M. zaciąga się teatralnie, wydmuchuje dym dokładnie jak Beata Tyszkiewicz i mówi spokojnie, ale z jakąś taką nutą rozpaczy w głosie: – Że zrobił to wszystko dopiero po rostaniu ze mną. A teraz inna zbiera plony.

*

Zastanawiają mnie jej słowa. Nie chodzi nawet o tę diametralną zmianę Mariana – większość ludzi po wieloletnich, burzliwych związkach siada na dupie i zaczyna myśleć. Co zrobiłem źle? Gdzie popełniłem błąd? Dlaczego wszystko potoczyło się tak, a nie inaczej?

Jeśli ktoś ma mózg na swoim miejscu, wyciąga wnioski. Zwłaszcza, gdy poznaje innego człowieka, dla którego – w jego mniemaniu – warto postarać się i zawalczyć ze swoimi słabościami. Pisałam nawet kiedyś o tym u siebie na blogu: „Jak zmienić faceta? Rzuć go”.

I tu dochodzimy do sedna sprawy.

*

– Ale czekaj, M. – przerywam jej monolog, próbując powiedzieć to, co za chwilę powiem, najdelikatniej jak się da. – Skoro Marian był mężczyzną twojego życia, po co próbowałaś go zmieniać?
M. patrzy na mnie, jak na ufo.
–  No jak to, po co? Po to, żeby było nam lepiej ze sobą.  Ja też z wielu rzeczy rezygnowałam dla niego, w końcu o to chodzi w związku, żeby go ulepszać, nie? Z resztą, Malv… To była taka miłość, która zdarza się tylko raz w życiu – aż po czubki zakończeń nerwowych. On znał i rozumiał mnie lepiej niż moja własna matka i ja sama razem wzięte.
– Więc dlaczego się nie zmienił, skoro tak dobrze cię znał? Jeśli wiedział, że nie potrafi dać ci tego, czego oczekujesz, a jednocześnie czuł, że ty nie spełniasz jego wymagań, czemu nie odszedł wcześniej, tylko w jakiś pokrętny sposób wciąż cię ranił? Czy ty naprawdę tego nie widzisz, M.? Wasz związek to było pasmo rozczarowań i niespełnionych obietnic.
Milknę. Chyba powiedziałam za dużo. M. znów patrzy na mnie wielkimi oczami. Usta jej drżą. Zaczyna łkać bezgłośnie. Do końca wieczora nie odzywamy się słowem.

*

Puenta na dziś jest prosta jak konstrukcja cepa. Jeśli nie czujesz, że sam z siebie chcesz być lepszy dla człowieka, którego kochasz, odejdź. Widocznie nie kochasz go wystarczająco mocno.

Tekst po raz pierwszy ukazał się w magazynie „Logo” [nr 6, czerwiec 2015] oraz na logo24.pl

Fot. Jose Chavez, unsplash.com

0 Like

Share This Story

Relacje
  • Późne rokokoko

    A dyskusje pod wpisami to z założenia poszły w kosmos czy przez przypadek ?? :)

    • Pisałam w ostatnim tekście o tym, że po migracji bloga pojawił się problem z Disqusem i część komentarzy wyjebało w kosmos. Developerzy starają się rozwiązać problem, ale bez pomocy ze strony Disqusa może się to okazać niemożliwe, Póki co, ten ostatni milczy.

  • Krzysiek

    „No jak to, po co? Po to, żeby było nam lepiej ze sobą. Ja też z wielu rzeczy rezygnowałam dla niego, w końcu o to chodzi w związku, żeby go ulepszać, nie?”
    Rety, jakbym widział swoje życie. Zachęciam do pokazania koleżance 26. Listu Starego Diabła do Młodego porusza on problem „niesamolubstwa”. Być może skłonie Cię/Was do refleksji, którą się z nami podzielisz.

  • Malgorzata Sychta

    Jeśli czujesz, że musisz faceta zmieniać, urobić, ukształtować, żeby wam było lepiej, to znaczy, że to nie jest właściwy facet. Ot, i tyle.
    (A tak poza tym, „zresztą” piszemy łącznie. Czepiam się, wiem, ale nie mogę się powstrzymać.)