Nie miałam edukacji seksualnej – jak na tym wyszłam?

Edukacja seksualna to nowy gorący temat zapodany przez obecną partię rządzącą, która zamierza karać za wszelkie próby uświadamiania młodych ludzi. Nie od dziś wiadomo, że świadomy obywatel to problematyczny obywatel, dlatego łatwiej jest straszyć, grozić i penalizować niż słuchać, rozmawiać i edukować. 

Uważam, że edukacja seksualna powinna być w polskiej szkole przedmiotem obowiązkowym. Uważam też, że polska szkoła nie jest na takie rozwiązanie kompletnie gotowa – ani finansowo, ani światopoglądowo. Obecnie do prowadzenia zajęć z zakresu edukacji seksualnej, zamiast seksuologów, psychologów czy edukatorów seksualnych, angażuje się historyków, informatyków, wychowawców albo katechetów [sic!]. Lekcje te, nazywane „wychowaniem do życia w rodzinie” od lat nie mają z edukacją seksualną wiele wspólnego. W trakcie zajęć częściej niż o bezpiecznych dla młodzieży metodach antykoncepcji dyskutuje się o wątpliwej moralności dziewcząt rozchylających nogi przed ślubem.  

Nic, ale to absolutnie nic w tej kwestii nie zmieniło się od lat. Nie tylko w szkołach zresztą. Wchodzę na fora, czytam wypowiedzi dzieciaków, dzisiejszych piętnasto-, szesnastolatków, którzy opowiadają, w jaki sposób rodzice rozmawiają z nimi o seksie. I wiecie co? Nie mam, kurwa, pojęcia – i te dzieciaki też nie – bo w przerażającej większości przypadków rodzice po prostu udają, że nie ma tematu. Ewentualnie o kilka lat za późno prezentują pociechom infantylne książeczki edukacyjne albo podrzucają paczkę prezerwatyw z liścikiem „uważaj tam”. 

Nie tak to powinno wyglądać.

 

My też mamy prawo do orgazmu

 

Pamiętam, że byłam wtedy na wakacjach z rodzicami. 

Początek lat dziewięćdziesiątych, sklep z pamiątkami i ja, dziewięcioletnia gówniara buszująca w pocztówkach. Nagle w moje małe rączki wpada jedna z tych „śmiesznych” kartek, a na niej zdjęcie molo. Co w tym śmiesznego?, zapytacie. Otóż na molo, po którym beztrosko spacerują emeryci i renciści, widnieje oczojebny, namazany sprejem napis: „Onanizm wzmacnia organizm. My też mamy prawo do orgazmu”. I znaczek anarchii. No w sumie zabawne, nie? Tu deptak, tu emeryci, tam orgazm i zbuntowana młodzież, która nie może sobie poruchać, więc zaprzyjaźnia się z Renią Rączką. 

Dziś na tamto wspomnienie uśmiecham się pod nosem, ale wtedy, 25 lat temu, zdecydowanie nie było mi do śmiechu. Dlaczego? Ponieważ nie miałam pojęcia, co to onanizm i orgazm, więc postanowiłam zapytać o to moich rodziców. Na głos. Bad idea. Zostałam wyprowadzona ze sklepu za łokieć. Nie dość, że rodzice nie udzielili mi choćby szczątkowej odpowiedzi, to jeszcze potraktowali mnie jak niesfornego bachora. Wstyd i upokorzenie, jakich wówczas doświadczyłam, pamiętam do dziś. Bo nie wiem, czy wiecie, ale dzieci też można upokorzyć. A przecież ja chciałam tylko zaspokoić dziecięcą ciekawość. O tym, czym jest orgazm, dowiedziałam się z „Bravo Girl”. 

Nie jestem matką. Jedyne, co wiem, to fakt, że z dziećmi trzeba rozmawiać nawet wtedy, gdy zadają trudne czy kłopotliwe pytania.

Odpowiecie: ha ha, mądralo, ciekawe jak ty wytłumaczyłabyś dziewięciolatce, co to jest orgazm? Cóż. Może nie zrobiłabym tego tak sprawnie, jak seksuolog na co dzień współpracujący z dziećmi i młodzieżą, ale pewnie powiedziałabym coś w stylu, że:

gdy dwójka dorosłych ludzi bardzo kocha się albo lubi, to lubią też siebie nawzajem dotykać, całować, pieścić. I wtedy, w trakcie tych pieszczot zwanych seksem, czasami osiągają taki rodzaj bardzo silnej przyjemności. I to jest właśnie orgazm. Dodałabym też, że ci dorośli dotykają się i pieszczą w zupełnie inny sposób niż wtedy, gdy mama czy tata pieści lub przytula dziecko. I że to dorosłe przytulanie i dotykanie jest bardzo przyjemne i cudowne, ale pod warunkiem, że robi to ktoś w wieku mamy i/lub taty. I że jeśli kiedyś jakiś człowiek spróbowałby tę moją córkę w taki dorosły sposób dotknąć, to ona ma od razu do mnie przybiec i mi o tym powiedzieć. I poprosiłabym ją jeszcze, żeby nigdy nie bała się mnie o cokolwiek zapytać. 

Nie mam pretensji do rodziców. Czasy byłe inne, inna świadomość i mentalność, przynajmniej w niektórych kręgach. Fakt jest jednak taki, że o seksie dowiadywałam się głównie z młodzieżowych czasopism i rozmów z rówieśnikami. Czasami, gdy byłam sama w domu, wertowałam książki znalezione gdzieś na tyłach biblioteczki. Był wśród nich pamiętnik transseksualnej kobiety i wzbogacony fotografiami nagiej pary niemiecki podręcznik sztuki miłosnej. Nie było internetu, nie było książek edukacyjnych dla młodzieży dedykowanych tego typu tematom. Nie było też, rzecz jasna, edukacji seksualnej w szkołach.

Do czasu.

 

AJ to pedał, a w piekle czeka na ciebie specjalne miejsce

 

Gdy byłam w piątej klasie podstawówki [11 lat] dostaliśmy nowego katechetę. Facet był młody, papuśny i w ogóle nie chciał z nami rozmawiać o Bogu. Dla mnie spoko, bo od dziecka mam w oczach diabła, ale katecheta najwidoczniej też, bo postanowił przeprowadzać z nami coś w rodzaju zajęć z edukacji seksualnej. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że ten człowiek miał najzwyczajniej w świecie nasrane do gara. 

Przykład? Bardzo proszę.

Wyrywanie plakatów z „Bravo” i wyzywanie chłopaków z Backstreet Boys od pedałów, bo do sesji zdjęciowej podeszli bez koszulek. Zachęcanie nas do zadawania anonimowo intymnych pytań [na karteczkach], a następnie odczytywanie tych pytań na głos dokładnie w takiej formie, w jakiej zostały zadane [cytuję: „dlaczego leci sperma, jak się wali konia?”, „ma pan dużego?”, „ile razy w tygodniu można trzepać kapucyna, żeby ręka nie uschła?”] i pozostawianie ich bez odpowiedzi. 

Kariera samozwańczego edukatora seksualnego na szczęście nie potrwała długo, bo katecheta wdał się w romans z wuefistką i wyleciał z roboty. 

Potem było tylko gorzej. W liceum mieliśmy bowiem zajęcia z mojego ulubionego [#ironia] wychowania do życia w rodzinie, które prowadziła, rzecz jasna, katechetka. Była to kobieta poczciwa, skromna, dość uboga i wychowująca siódemkę dzieci w swoim typowo patriarchalnym związku małżeńśkim. Może i wiedziała, jak się żyje w wielodzietnej rodzinie [dzięki za takie przygotowanie do życia, swoją drogą], ale nie miała podstawowej wiedzy z zakresu anatomii i fizjologii człowieka. Czego my się od niej mogliśmy dowiedzieć? Wiadomo: że seks przedmałżeński jest zły, antykoncpecja jest zła, a na kobiety dokonujące aborcji czeka specjalne miejsce w piekle. 

Jak ja się z tą katechetką kłóciłam… Teraz, gdy to wspominam, aż robi mi się jej szkoda. Bo z biologii miałam nieporównywalnie większą wiedzę od niej, światopoglądowo byłam o kilka dekad do przodu, a ona, tak sądzę, była po prostu kolejną ofiarą braków edukacyjnych, katoreżimu i biedy. 

I dlatego właśnie…

 

Zajęcia z edukacji seksualnej powinni prowadzić ludzie odpowiednio do tego przygotowani

 

Nie katecheci czy [o zgrozo] księża. Nie pani od WOS-u, muzyki albo nawet biologii. Nie. Od tego powinni być ludzie posiadający odpowiednią wiedzę, doskonale przygotowani do pracy z młodzieżą. Wtedy nie będzie mowy o seksualizacji dzieci [patrz: pan katecheta opisany wyżej], a o rzetelnej edukacji seksualnej. Bo tylko dzięki niej możemy powstrzymać falę niechcianych ciąż wśród nastolatek, licealnych gwałtów, seksizmu oraz ignorancji wobec spraw tak ważnych jak seks, którą gros młodych ludzi wynosi z domu. 

 

Zajęcia z edukacji seksualnej powinny nazywać się zajęciami z edukacji seksualnej

 

Nie wychowaniem do życia w rodzinie. Nie przygotowaniem do takiego. W ogóle wypierdalać z tą rodziną, bo nie wszyscy chcą i mogą się rozmnażać, natomiast wszyscy chcą [a większość może] uprawiać seks. I – surprise surprise – będzie go uprawiać. A im bardziej środowiska prawicowe będą ten seks demonizować i nim straszyć, tym bardziej młodzi ludzie będą chcieli go spróbować. Bo zakazany owoc smakuje najlepiej [sprawdzone info].

 

Zajęcia z edukacji seksualnej powinny być obowiązkowe – również dla rodziców

 

Mówimy dużo o potrzebie edukacji młodzieży i dobrze, ale wciąż za mało mówimy o edukacji dorosłych, którzy nie mają pojęcia, jak z tą młodzieżą o seksie rozmawiać. Nie mają o tym pojęcia nie tylko pedagodzy, ale też [a może przede wszystkim] rodzice. Proponuję, żeby zamiast obowiązkowego bierzmowania w ósmej klasie podstawówki wprowadzić obowiązkową niedzielną szkółkę z edukacji seksualnej dla rodziców. Tylko tak może ze trzy lata wcześniej. Żeby nie przespali momentu, kiedy ich dzieci zaczną sypiać z innymi ludźmi. 

 

Nie miałam edukacji seksualnej – jak na tym wyszłam?

 

A na koniec odpowiedź na tytułowe pytanie. Taka lekko rozbudowana.

Ponieważ bardzo szybko poczułam popęd seksualny do drugiej płci, przez pierwsze nastoletnie lata swojego życia czułam się winna. Dwa lata starszy chłopak, z którym byłam jako szesnastolatka i z którym chciałam stracić dziewictwo, spieniał. Twierdził, że nie jest gotowy na seks. I dobrze, to było jego zasrane prawo, tyle że ja, wychowana w totalnie patriarchalnym świecie, w którym to mężczyźni zdobywają kobiety, ubzdurałam sobie, że widocznie to ze mną jest coś nie tak. Nic dziwnego, że później przez długi czas unikałam zbliżeń z chłopcami.

W między czasie kilka moich koleżanek zaszło w ciążę, co poskutkowało u mnie panicznym wręcz strachem o to, że spotka mnie to samo.  Utwierdziłam się w silnym wewnętrznym przekonaniu, że pierwszy raz muszę mieć z człowiekiem, w którym będę zakochana. Efekt był taki, że na całość poszłam dopiero na czwartym roku studiów, a facet, któremu pozwoliłam spenetrować niezbadane obszary mojej waginy, później znęcał się nade mną i mnie zdradzał. A ja nie potrafiłam go zostawić.

Przez bardzo długi czas nie wiedziałam też, że można odmawiać. I że gdy ktoś dotyka mnie w sposób, który mi się nie podoba, to nie ze mną jest coś nie tak, tylko z tym człowiekiem. Dopiero kilka lat temu, jakoś mniej więcej w czasie #meToo, zdałam sobie sprawę, jak wiele razy w swoim życiu padłam ofiarą molestowania seksualnego. Jestem wdzięczna wszystkim kobietom, które wtedy przemówiły. Dzięki nim po raz pierwszy poczułam się nie jak histeryczka albo „głupia baba”, ale jak ofiara, a następnie – świadoma kobieta, która już nigdy na coś takiego nie pozwoli. 

Jestem przekonana, że gdybym otrzymała rzetelną edukację seksualną w odpowiednim wieku, uniknęłabym wielu rozczarowań. Na pewno nie wszystkich, nie ma co idealizować, natomiast sądzę, że:
– zaoszczędziłabym kilka stów na tabletkach „dzień po”, które łykałam po tym, jak facet dotknął penisem mojej łechtaczki,
– nie wmawiałabym sobie, że jest ze mną coś nie tak, ponieważ nie mam ochoty na seks,
– nie wchodziłabym w przemocowe relacje [i gdzie to wychowanie do życia w rodzinie, ja się pytam?],
– nie godziłabym się na seks z litości albo z uprzejmości [tak, robiłam to, bo myślałam, że facetowi, który jest dla mnie miły albo minimalnie dobry się to należy],
– nie obwiniałabym siebie i tylko siebie o całe zło, które mnie spotyka. 

Myślę, że to całkiem, kurwa, sporo.

0 Like

Share This Story

Relacje
  • eV

    Przeczytałam ten tekst w całości i naprawdę gratuluję odwagi w tym, co piszesz. Nasze pokolenie nie miało łatwo. Miało naprawdę przesrane. Ta garstka posiadająca progresywnych rodziców pewnie wiedziała, o co chodzi, ale cała reszta musiała się naprawdę wszystkiego domyślać. Ja również panicznie bałam się ciąży i również nie wiedziałam, jak się do niej dochodzi. Aż wstyd przyznać, w którym wieku dowiedziałam się, że nie można się zapłodnić poprzez ślinę, ale przez całą podstawówkę nie dawałam chłopcom napić się z mojej butelki. No bo przecież to prawie jak całowanie, a gdzieś mówili że jak mama i tata się całują to pojawia się dzidziuś, co nie? Wychowanie do życia w rodzinie? Także z katechetką. Problem, że kobietę lubiłam, więc starałam się wierzyć w to co mówi, nawet jeśli mi to zgrzytało z lekcjami biologii. Chociaż jakimś fartem przeszłam przez życie bez dramatów w tym temacie i skończyłam z jednym partnerem, który okazał się „strzałem w dziesiątkę”, wiem że to tylko kwestia głupiego szczęścia i gdyby odpowiednio wcześnie nadarzyła mi się okazja do toksycznego związku, to pewnie miałabym podobne „przygody” do Twoich. Swoją drogą naprawdę współczuję. Temu dałoby się zapobiec, gdyby zamiast traktować dzieci jak bezmózgi, które i tak nie powinny wiedzieć o co chodzi, wytłumaczyłoby się im temat jak dorosłemu człowiekowi. Potem pojawiają się depresje, nerwice, problemy z własną seksualnością, brak akceptacji siebie, własnego ciała. To akurat znam aż za dobrze. I dokładnie tak – trzeba przy okazji edukować i rodziców!

  • Pionierka

    Tak na marginesie – co miał we łbie autor pomysłu nazwania edukacji seksualnej wychowaniem do życia w rodzinie to nie wiem. Akurat do życia w rodzinie to się milion rzeczy zupełnie innych niż seks przydaje.

  • Ela Śmiech

    Świetny tekst . Niestety dla ciemnogrodu niezrozumiały . I dlatego nasze dzieci takim ciemnogrodem maja się stać . By nie potrafiły czytać ze zrozumieniem , by nie analizowały i nie były krytyczne wobec świata i przypadkiem by nie chciały wiedzieć i umieć więcej ….

  • Malwina, fantastyczny tekst! Bardzo Ci dziękuję za szczerość.
    Ja pamiętam z „wychowania…” że jakaś nauczycielka próbowała objaśnić nam, garstce uczniów, którzy nie zdążyli uciec i którzy zmieścili się w niewielkiej salce bibliotecznej obrazki z owłosieniem męskim i damskim. Wielkie było moje zdziwienie gdy oglądałam je później na żywo bo wg niej były charakterystyczne (tu trójkącik, tam kółeczko). Na szczęście miałam mamę, która mówiła bez żenady o seksie, miłości i rodzeniu dzieci. Nigdy nikt mi nie wciskał, że urodziłam się w kapuście. Niestety ta sama mama powiedziała mi, że jestem dewiantką bo przyprowadziłam swoją dziewczynę do domu ale nic szczególnego nie powiedziała, gdy złapała mnie z facetem na zabawach w łóżku (a byłam wtedy niepełnoletnia). Ojciec zaś przedstawił mi metaforę rozładowanej broni, gdy dowiedział się, że straciłam dziewictwo (miał prawo być wściekły, byłam naprawdę bardzo młoda), ale byłam raczej sobie sama, więc sama sobie udzielałam najlepszej na tamten moment odpowiedzi co mam robić. Dzieci mam ekstremalnie świadomie, pamiętam były takie książeczki „koncepcja życia” czy coś, wbiło mi się to do głowy i do tego tematu podeszłam bardzo świadomie i bardzo na serio. I już teraz, kiedy mają trzy lata (bo to bliźniaki – do tego mnie życie nie przygotowało!) mówię im to, co mnie mówiono: byli w brzuszku. Żadne kapusty, bociany. Nie wiem czy to jeszcze w ogóle w obiegu, może teraz dzieciom mówią, że znaleźli je między świeżakami w biedrze ;) zamierzam być z nimi maksymalnie szczera ale dostosowując wiedzę do ich wieku.

  • Joanna Jakowicka

    U mnie zajęcia z wychowania do życia w rodzinie prowadziła pani od języka polskiego… W ogóle była osobą bardzo zasadniczą i w swoim mniemaniu nieomylną, w dodatku na zajęciach wdż była tak opryskliwa i czasem aż wredna, że nikt nie śmiał pytać o cokolwiek. Tych zajęć było może kilka, później całkiem z nich zrezygnowano. Myślę że masz całkowitą rację, edukacja seksualna jest wręcz niezbędna w dzisiejszych czasach… Seks się aż wylewa zewsząd, z teledysków, z plakatów, reklam… Większość dziesięciolatków ma własny telefon, w nim internet i tak naprawdę mogą oglądać co im się podoba. Dlatego tak ważne jest, żeby wiedziały, co jest dobre, co złe, z czym w ogóle mają do czynienia, jak się zachowywać w niektórych sytuacjach. Rodzice którzy nie mieli żadnej edukacji seksualnej, moim zdaniem tym bardziej powinni rozmawiać ze swoim dzieckiem na takie tematy, odpowiadać mu na pytania, bo sami wiedzą jak to jest być tej wiedzy pozbawionym.

  • The God

    Dziękuję za tę szczerość. Ostatnio miałam okazję czytać swoje stare pamiętniki, z czasów nastoletnich. Oczywiście obwiniam siebie o brak asertywności w tych czasach, choć mój naturalny wstyd bronił mnie przed seksem w wieku nastoletnim, to jednak miałam problemy z odrzucaniem chłopaków i kończeniem zbędnych znajomości. Wiedza o seksie też płynęła z gazet Bravo i rozmów z koleżankami, które uważały, że bycie dziewicą to powód do wstydu. Bardzo chciałabym mieć w tamtych czasach choć połowę tej wiedzy, którą mam teraz. Przede wszystkim wiedzy o seksizmie, o tym, że nie jestem nikomu nic winna i na nic nie muszę się zgadzać. O tym, że nie muszę się z niczym śpieszyć.

  • gałkers

    U nas tez były pytania na kartkach na katechezie! Pamiętam dwa: „Czy plemnik ma duszę?” i „Czy spermą można się najeść?”

  • gałkers

    U nas też były karteczki z pytaniami na katechezie. Pamiętam dwa: „Czy plemnik ma duszę?” i „Czy spermą można się najeść?”. Nie pamiętam, żeby ktokolwiek kiedykolwiek na nie odpowiadał. Szczęście, że chociaż Bravo Girl nie było cenzurowane i można było sobie z tych skrawków wykroić jakiś obraz tego SEKSu!