Winność

– Czujesz coś? – pyta Kolega, zaciągając się głęboko grubym gibonem w kolorze khaki, skręconym ze stuffu przywiezionego prosto z Venice Beach, L.A., Kalifornia, po bardzo-dużo-złotych za gram.

Czuję charakterystyczne odrętwienie i stępienie zmysłów, ale chyba nie o to chodziło w tym pytaniu, więc odpowiadam:
– Czuję nic.
– No właśnie ja też.
– Podgłosisz? – pyta Koleżanka.

Wstaję z kanapy niechętnie, przekręcam gałkę w prawo, pokój wypełnia charakterystyczny, jojczący głos Kendricka Lammara. Bitch don’t kill my vibe, nucę z raperem bezwiednie, przejmując skręta i robiąc wokół siebie jeszcze trochę dymu.

 

*

 

Potem idziemy na pizzę. Jest gorąco, plus trzydzieści w cieniu, strużki potu spływają nam po plecach, zostawiając mokre ślady na podkoszulkach.

Kolega zatrzymuje się przy kranikach z wodą oligoceńską, idziemy za nim. Pijemy z koleżanką z jednego kranika, bo tylko dwa z sześciu działają. W którymś momencie stykamy się nieopatrznie językami. Patrzymy na siebie, uśmiechamy się.
– Sorry – mówi ona.
– Spoko – odpowiadam.

Nasze bluzki są mokre, sutki prześwitują przez materiał, powietrze jest ciężkie, duszne i wilgotne. Jesteśmy zupełnie sami, jakby cała Warszawa wymarła, zapadła w głęboki, letni sen.

Mogłabym ją pocałować. On mógłby podejść, złapać nas za włosy i przyciągnąć do siebie.

Ale nie robimy tego, bo idziemy na pizzę.

 

*

 

Pizza jest pyszna i włoska. Cienkie, idealnie wypieczone ciasto, ciągnąca się mozzarella, pomidory suszone na słońcu, prawdziwe prosciutto, świeża bazylia i oregano. Każdy kęs jest jak jeden mały orgazm, a może to po prostu zasługa palenia.

Promienie muskają nasze twarze, chłodzimy je butelkami z zimnym, belgijskim piwem po 20 zł za 0,33 l. Wypijemy po dwa, stać nas, zapracowaliśmy.

Śmiejemy się bez opamiętania, plując pizzą na prawo i lewo. Łzy ciekną nam po policzkach, a mięśnie brzucha palą. Kalifornijski stuff najwidoczniej wjeżdża z opóźnieniem – myślę sobie i momentalnie poważnieję.

Upijam łyk piwa, 3… 2… 1… śmiech ustaje, zostają niedojedzone kawałki pizzy, nogi na nogach i okulary przeciwsłoneczne na twarzach.

 

*

 

Kiedy żegnamy się przy stacji metra Świętokrzyska, zmierzcha. Kolega wraca do domu posprzątać i wywietrzyć mieszkanie, bo jutro córka przyjeżdża. Zostanie tydzień, potem znów do matki. I tak w kółko. Kolega mówi, że to lepsze niż bycie weekendowym tatą.

Przytakujemy.

Koleżanka jutro w południe wsiada w samolot do Brukseli. Służbowo leci, a jeszcze się nie spakowała. Nie wie kompletnie, co ma tam zabrać ze sobą. Dildo – rzucamy z Kolegą jednocześnie, śmiejemy się głupkowato.
– Dzięki.
– Dzięki.
Mówimy i przytulamy się, trochę dłużej niż zwykle.

 

*

 

Wracam piechotą, w słuchawkach hipnotyzujący Gus Gus. Lekki, chłodnawy wiatr oplata rozgrzane ramiona i twarz, przynosi ukojenie. Biorę głęboki wdech, kwiaty nadal pachną, choć już sierpień. Dzieciaki szaleją na hulajnogach, osiedlowe matki z oponkami i obrzękniętymi nogami próbują je dogonić. Albo nie próbują. Ojcowie z brzuchami gaszą grille. Albo rozpalają. W powietrzu unosi się zapach kiełbasy, dymu, piwa i małomiasteczkowej, weekendowej rozlazłości.

Uśmiecham się do siebie na wspomnienie minionego dnia.
– Czujesz coś?

Mam ochotę rozłożyć ramiona i zrobić kółko wokół własnej osi.
Ale przecież nie będę się wygłupiać.

 

Tekst po raz pierwszy ukazał się w magazynie „Logo” [nr 7, lipiec 2017] oraz na logo24.pl

Fot. Angelo Pantazis, Unsplash.com

0 Like

Share This Story

Ludzie