Piękne widoki, życzliwi ludzie i chujowa pizza, czyli czym zaskoczyła nas Liguria

To miał być leniwy długi weekend w Barcelonie, ale jakoś tak wyszło, że tanie bilety do Hiszpanii rozeszły się jak na pniu, więc zupełnie impulsywnie, bez większego przemyślenia tematu kupiliśmy za grosze bilety do Bergamo. No spoko, Włochy też fajne, ale co robić w mieście o powierzchni 40 km2, na dodatek bez dostępu do morza, przez pięć dni? Niewiele, dlatego właśnie postanowiliśmy spędzić w Bergamo i Mediolanie tylko jeden dzień, a następnie ruszyć do oddalonej o ok. trzy godziny jazdy pociągiem Ligurii – regionu w zachodnich Włoszech położonego nad Morzem Liguryjskim, znanego w internetach głównie dzięki temu słynnemu zdjęciu:

Źródło: lonelyplanet.com

 

Powiem tak – gdybym miała stuprocentową pewność, że Liguria naprawdę jest tak piękna [a jest], poświęciłabym całe pięć dni na pobyt tam i olała kompletnie zwiedzanie wychwalanego przez znajomych Bergamo, a tym bardziej Mediolanu, który uznaję za największe rozczarowanie naszej wyprawy.

Ale po kolei.

 

BERGAMO – TAK. MEDIOLAN – NI CHUJA

 

Bergamo jest o tyle spoko, że Ryanair i Wizzair latają tu za pińć złotych + stanowi dobrą bazę wypadową do wszystkich zajebistych miejsc, o których za chwilę napiszę. Nie rozumiem tylko, porque lotnisko nazywa się Mediolan-Bergamo, skoro leży zaledwie 5 km od centrum Bergamo, ale Mediolanu już niekoniecznie. Tak czy siak, po wylądowaniu kupujecie bilet na autobus miejski za 1,5 euro i w 10 minut dojeżdżacie do dworca kolejowego. Tu macie dwie opcje do wyboru: albo od razu wsiadacie w ciapong do któregoś z liguryjskich miasteczek albo dajecie sobie pół dnia na zwiedzenie Bergamo i dopiero ruszacie w kierunku Ligurii.

Spędzanie całego dnia w Bergamo odradzam – wynudzicie się. Odradzam też zwiedzanie Mediolanu, który jest po drodze z Bergamo do Ligurii – poza słynną katedrą Duomo St. Maria Nascente i kilkoma fajnymi muzeami nie ma tam naprawdę nic do roboty. Ot, kolejny moloch, który stał się jedną ze światowych stolic mody. Jeśli kogoś jarają samojebki przed sklepem Prady albo w butiku Gucciego, pewnie się się tu odnajdzie, w przeciwnym razie lepiej zarezerwować sobie wizytę w Mediolanie na inną okazję, np. wycieczkę emerycką.

Jeśli zdecydujecie się spędzić parę godzin w Bergamo, idźcie prosto w kierunku położonej na uroczym wzgórzu starówki [Cita Alta]. Możecie tam wejść piechotą albo wjechać specjalną kolejką, jeśli jesteście śmierdzącymi leniami :P lub na przykład podróżujecie z małymi dziećmi czy też z niedomagającymi starszymi osobami.

Wąskie uliczki, urocze kamieniczki, sklepy z lokalnymi produktami, kawiarenki, kameralne kościółki oraz przepiękna panorama na całe miasto robią robotę. Jak już wypijecie espresso i pożrecie makaron w jednej z licznych restauracji na wzgórzu, możecie śmiało i wesoło, przy akompaniamencie przybywających Wam kilogramów, sturlać się w dół.

Liguria czeka.

 

LIGURIA: CO ZOBACZYĆ, CZEGO NIE OGLĄDAĆ

 

Mówię od razu – całej Ligurii nie zwiedziliśmy, bo mieliśmy na to za mało czasu, poza tym oboje nie lubimy podróżować na zasadzie odhaczania kolejnych miejsc. Chodzi o to, żeby się gdzieś zatrzymać, wychillować, poczuć klimat miejsca, nacieszyć nim. Wiecie, coś na zasadzie ludzie/emocje/szwędanie się/jedzenie ponad zabytki/punkty/listy „to do”. Oczywiście każdego kręci coś innego, ale mam nadzieję, że część z Was gdzieś tam odnajdzie się w moim klimacie i skorzysta z cennych rad ;)

 

Rapallo

 

Na miejsce noclegu wybraliśmy sobie Rapallo, miasteczko w zatoce, które – podobnie jak Genua – jest naprawdę dobrą miejscówką do zwiedzania całej Ligurii [pociągi z Rapallo dojeżdżają praktycznie wszędzie], z tym że mniej obleganą, a przez to cichszą i bardziej kameralną. Do tego przez airbnb znaleźliśmy naprawdę spoko mieszkanie z wyjściem na taras i z widokiem na morze za rozsądną cenę, więc długo się nie wahaliśmy.

W Rapallo jest w zasadzie wszystko, czego potrzeba do szczęścia: piękne widoki, ciepłe morze, miejsca do opalania, lokalne „jadłodajnie” [o tym, dlaczego są o niebo lepsze od restauracji, napiszę później], zajebisty outsiderski bar dla miejscowych i całodobowy Carrefour :D Rapallo, podobnie jak wiele innych miasteczek w Ligurii, to portowa mieścina, więc nie ma co spodziewać się rozległych, piaszczystych plaż, ale kreatywni z wyobraźnią bez problemu znajdą sobie kawałek skałki albo wybrzeża do leżenia i opalania.

W Rapallo tak naprawdę wystarczy pobyć dzień, góra dwa i można ruszyć na zwiedzanie kolejnych miejscówek, bo jest ich tu cała masa i wiele z nich bije Rapallo na głowę.

 

Cinque Terre

 

W pierwszej kolejności radzę skierować się do Cinque Terre, które 20 lat temu zostało wpisane na listę światowego dziedzictwa kulturalnego i przyrodniczego UNESCO, a na które warto poświęcić dwa dni. Do końca XIX w., a więc do momentu wybudowania linii kolejowej, miasteczka Cinque Terre były odcięte od świata. Dziś trasa kolejowa wiedzie przez tunele w skałach i skaliste klify wzdłuż morza – czad.

Cinque to piękny kompleks pięciu miasteczek [Monterosso, Vernazza, Corniglia, Manarola i Riomaggiore] oddalonych od Rapallo o około godzinę drogi pociągiem, a od siebie nawzajem o maks 10 minut jazdy ciuchcią. Możecie kupić kartę uprawniającą do nieograniczonego przemieszczania się pomiędzy miasteczkami przez cały dzień albo po prostu wybrać pobyt w 2-3 miejscach. Niestety, przez brak czasu, wspomnianą już niechęć do „odhaczania” i awarię na torach kolejowych, my doatrliśmy tylko do trzech z nich: Monterosso, Manaroli i Riomaggiore.

Monterosso ma rozległą, duuuużą i typową turystyczną plażę [głośno i tłoczno] oraz przecudnownie ciepłą, lazurową i przejrzystą morską wodę [moja ulubiona]. Spędziliśmy tam dwie godziny, opalając się, kąpiąc, rzucając kaczki i pijąc Coronę, po czym ruszyliśmy w dalszą drogę.

Manarola i Riomaggiore są do siebie bardzo podobne – to dwa urokliwe nadmorskie miasteczka położone na skalistych wzniesieniach z dostępem do morza. Nie ma tu typowej plaży, ale to wcale nie przeszkadza wylegiwać się na kamieniach, pływać i oglądać zapierający dech w piersiach zachód słońca.

Gdyby jeszcze tylko było tam trochę mniej turystów…

 

Portofino i San Fruttoso

 

Czwarty i przedostatni dzień naszych włajaży poświęciliśmy na miejscówki położone na południe od Rapallo: słynne Portofino [złota pozycja w przewodnikach] oraz San Fruttoso.

W skrócie: Portofino to gówno.

Typowa celebrycka miejscowość znana [nomem omen] z tego, że jest znana ;) Zwykły mały port jachtowy, jakich w Ligurii jest na pęczki, z rzędem kolorowych kamieniczek i drogich butików. Nie wiem, o co tyle szumu, skoro nawet wykąpać się tu nie da :P Wiem tylko, że w Portofino kręcona była „Moda na Sukces” i że różne mniejsze lub większe gwiazdki lubią tutaj spędzać wakacje. No taka warszawska Mazowiecka, tylko zamiast nowobogackich klubów są tu nowobogackie jachty ;)

Nie polecam, podobnie zresztą jak nie polecam słynnej ośmiokilometrowej ścieżki spacerowej zwanej „Czerwonym Dywanem” [tak, tam naprawdę przez osiem kilosów idzie się przez czerwony dywan, buehehe] wiodącej z Rapallo do Portofino i na odwrót. W przewodnikach i [co gorsza] na blogach podróżniczych przeczytacie, że to przepiękna trasa wiodąca wzdłuż wybrzeża, ble ble ble i rzeczywiście, jest to prawda, ale tylko przez ostatnie 3-4 km idąc z Rapallo do Portofino. Pierwsza połowa trasy przebiega niemal cały czas przy ulicy, więc jeśli liczycie na uroczy, romantyczny dwugodzinny spacerek, to możecie się lekko zdziwić, bo czeka Was głównie wdychanie spalin.

Dlatego sugeruję zrobić taki myk: z Rapallo bierzecie łódkę do San Fruttoso, która po drodze zatrzymuje się w trzech portach [m.in. w Portofino]. Oglądacie sobie porty ze stateczku [żaden z nich nie zasługuje na to, żeby do niego schodzić], cykacie focie albo pozwalacie, by wiatr rozwiewał Wam włosy, cieszycie się rejsem, a następnie dopływacie do San Fruttoso i zostajecie tam na kilka godzin albo nawet cały dzień, bo warto. Jest urocza plaża, są skały, z których można skakać do morza, jest przezajebiście czysta woda i co najważniejsze, są przepiękne, zalesione wzgórza, po których można pospacerować.

Jak już się wybawicie, weźcie łódkę do Portofino i stamtąd wyruszcie czerwonym dywanem w stronę Rapallo. Po około 40 minutach dojdziecie do pierwszego miasteczka portowego i stamtąd proponuję Wam już wziąć łódkę powrotną do Rapallo czy innego miejsca, do którego zmierzacie, bo – jak już wspomniałam – dalsza podróż „dywanem” nie ma większego sensu.

Camogli, Genovy, La Spezii czy Savony nie zobaczyliśmy, bo zwyczajnie nie starczyło nam na to czasu, ale jeśli zakładacie nieco dłuższe wakacje niż my, pewnie warto się tym miejscom przyjrzeć bliżej. Ja wiem tylko tyle, że to nie było moje ostatnie słowo w Ligurii – zbyt wiele zostało jeszcze do odkrycia.

Ale, to nie wszystko, bo nie poruszyłam jeszcze dwóch bardzo ważnych w przypadku podróży kwestii, a mianowicie…

 

JEDZENIE I LUDZIE

 

Po cóż się jedzie do Włoch, jeśli nie po słońce, morze i gastroorgazm?

Niestety, pod kątem restauracyjnym Liguria bardzo nas zawiodła. Dlaczego? Ano, turystów tutaj nie brakuje i restauratorzy zdążyli się już przyzwyczaić, że „typowy Kowalski” zje wszystko, na dodatek za spore pieniądze. Jedzenie jest więc mocno przeciętne, brakuje w nim polotu i przede wszystkim cudownych, wspaniałych, świeżych włoskich produktów. Dość powiedzieć, że w jednej z nadmorskich topowych i droższych restauracji w Rapallo pizza smakowała jakby ją pół godziny wcześniej dowieźli z Dominium [zimna i gumowata], zaś w Riomaggiori „pieczona” ryba pływała na talerzu niczym uprzednio rozmrożona w mikrofali panga z Tesco czy innego Lidla. Umówmy się, nie jadam u Amaro, ale w restauracjach bywam, sama też sporo gotuję i jakieś podstawowe wyczucie smaku i estetyki mam, a jeśli chodzi o kuchnię włoską, mogę śmiało powiedzieć, że jestem specjalistką. Tak więc to, co w czasie naszych krótkich wakacji dostawaliśmy na talerzach określę jednym zdaniem: Bleh, bleh i jeszcze raz ja pierdolę NIE.

Po rozum do głowy poszliśmy niestety dopiero pod koniec pobytu w Ligurii i zaczęliśmy stołować się w ukrytych, trochę zapyziałych miejscówkach obleganych wyłącznie przez Włochów. Tym sposobem ostatniego dnia na lunch zjedliśmy dwa kawałki rozpływającej się w ustach foccacci z serem [specjalność tego regionu, polecam mocno], sześć dużych, mokrych i załamujących się pod ciężarem składników kawałków pizzy, świeżą sałatkę z soczystymi pomidorami i oliwą, orgazmiczne ciastko z nadzieniem pistacjowym, wypiliśmy dwa espresso i dwa Aperole i zapłaciliśmy – uwaga – 25 euro. To mniej więcej tyle, co za chujowy makaron i dobre wino w topowej liguryjskiej restauracji nad brzegiem morza. Widoki może i piękne, ale co z tego, skoro jedzenie ssie? Tymczasem to, co dostaliśmy w niepozornej piekarnii-kawiarence o wdzięcznej nazwie Tossini było przepyszne, a do tego podane z uśmiechem.

No właśnie, tu pojawia się kolejna kwestia – jakkolwiek mieszkańcy Ligurii są niesamowicie sympatyczni i pomocni [w ciągu naszego pięciodniowego pobytu w Italii uczynni Włosi ratowali nam dupę aż trzy razy, m.in. proponując nam podwózkę na pociąg, na który w przeciwny razie byśmy nie zdążyli], tak pracownikom restauracji brakuje tylko młotka, którym mogliby Was jebnąć w łeb. Serio, ja rozumiem, że przy dużej liczbie klientów można stracić chęć do ciągłego szczerzenia zębów w uśmiechu, ale tutaj już nawet nie chodzi o to, żeby być miłym, tylko żeby nie być bezczelnym…

Ale skupmy się na pozytywach.

Niezależnie od jedzenia, w każdej restauracji podają przepyszne wino, a w większości lodziarni zjecie najlepsze na świecie lody. W Rapallo wygrała lodziarnia Simonetti z 1963 roku i jej lody o smaku waniliowym. Coś pięknego.

Przepyszne owoce [melony i czereśnie!], warzywa [pomidory i szparagi!], szynki i sery [wszystkie!] oraz oliwki można spokojnie kupić na lokalnych ryneczkach, a nawet w Carrefourze. Do tego jakiekolwiek białe wytrawne wino [niekiedy te za 3 euro smakują lepiej niż te za 7-8, sprawdziliśmy] + kolacje u „lokalsów” i gastroorgazm gwarantowany.

 

PODSUMOWUJĄC

 

Liguria jest zajebista, tylko trzeba wiedzieć, jak z niej korzystać, amen.

0 Like

Share This Story

Style
  • Maritylla

    Cudne zdjęcia….

    Ja w tym roku pierwszy raz postawiłam stopę na włoskiej ziemi. I wiem, że to nie był ostatni raz :D Włochy mnie po prostu urzekły- widokami, jedzeniem i ludżmi- a właściwie ich podejsciem do życia. Powolnym i radosnym (być może dlatego, że byliśmy przed sezonem i nie zdążyli się jeszcze zmęczyć turystami)

  • Basia

    Bo Włochy trzeba zwiedzacni coeszyc sie jakbysny byli Wlochami a nie turystami.ps polecam zwiedzanie w maju albo dopiero konoec wrzesnia !!pizza najlepsza w Neapolu a lody w Conca dei Marini.jak cos moge polecic wiele miejsc na wloskie wojaze;)z ligurrii najepsze jest Portobenere zachwyca wrecz bardziej niz 5teree

  • stopthedot

    Cinque Terre zwiedzałam w ubiegłym roku w połowie września. Cudnie było! Jedzenie przepyszne akurat mieliśmy, ale jedliśmy losowo i w hotelu. Nocowaliśmy we Framurze (średnia wieku w hotelu i całej mieścinie jakies 50+ :D ) – to jest 2 albo 3 stacje od Monterosso. Na hotel zdecydowaliśmy się tylko dlatego, że te wakacje to była objazdówka samochodem i okazało się, że znalezienie noclegu z parkingiem za mniej niż milion monet przez airbnb, w dodatku blisko stacji pociągowej graniczyło z cudem. No i my się na ten cud nie załapaliśmy. Okolica za mocno turystyczna, żeby się załapać na couchsurfing. Ale i tak nie żałujemy. Jadłam tam najlepsze pesto w życiu! Na miejscu wykupiliśmy ten 2dniowy karnet na pociąg, ale udało nam się też przedreptać pieszo wszystkie trasy. Jedyne na co mogę pomarudzić, to śniadania – wszędzie były marne. A znajomość angielskiego u Włochów to już w ogóle przemilczę :D

  • Plus za relację, miło się czyta.

    Pytanie z nieco innego zakresu. A mianowicie – ubiór ludzi na typowej włoskiej ulicy. Czy faktycznie rzuca się w oczy ‚stile italiano’ czy też raczej jest to pijarowy mit ‚sprzedawany światu’ przez włoski przemysł odzieżowy – a ubiór ludzi na przeciętnej włoskiej ulicy nie różni się od polskiej średniej ?

    • Nie wiem, czym jest „stile italiano”, ale na pewno Włosi i Włoszki ubierają się o niebo lepiej niż Polacy i Polki. Po pierwsze: schludnie. Po drugie: z klasą, nawet jeśli na totalnym luzie i „po taniości”. Po trzecie: ze smakiem. I to się niemal od razu rzuca w oczy. Aż miło popatrzeć :)

      • S.

        Schludność, klasa, smak to wszystko tylko kwestia gustu i własnego poczucia estetyki.

        • Nie zgadzam się. Schludność to schludność, wielkiej filozofii w tym nie ma. Klasa i smak to umiejętność dobierania elementów garderoby, łączenia czy też przełamywania stylów. Jedni to mają, inni nie. Może mi się nie podobać czyjś „look” [to jest właśnie kwestia gustu, o której piszesz], ale jednocześnie mogę docenić u takiej osoby smak, odnalezienie się w pewnej stylistyce czy też kompletnie poza nią.

          • S.

            „Schludność to schludność, wielkiej filozofii w tym nie ma.”
            W jednym kraju o danej kulturze pewien wzorzec może być uznany za schludny a inny nie.

            „umiejętność dobierania elementów garderoby”
            Może białe adidasy do garnituru to nie jest najlepsze zestawienie ale zawsze mnie ciekawiło na jakiej zasadzie oceniamy czy ktoś umie sobie dobrać elementy garderoby czy też nie. Nigdy żadnych konkretnych wytycznych nie widziałem więc nadal zakładam, że jest to tylko kwestia własnych upodobań.

          • Ująłbym to tak – liczy się ostateczna ‚spójność i harmonia’ ubrania.
            Oraz, jak by na to nie spojrzeć, wstrzelenie się w pewien ukształtowany i akceptowalny/ceniony społecznie kanon.
            Stąd też w dość konserwatywnym kraju jak Polska nigdy nie przyjęło się (mimo mocnej próby lansowania takiego stylu w internecie 2 czy trzy lata temu) noszenie sportowych butów New Balance do garnituru. Może to i lepiej :D

            https://uploads.disquscdn.com/images/94994919f4fd798c02c976b8bc4a69a9c7ca850b906bea06f4dfe78b3580d4b8.jpg

      • Jasne, dziękuję.

    • Maritylla

      Mi we Włoszech rzuciło się w oczy to, że w każdym sklepie z butami znalazłam przynajmniej kilka par, które wręcz pochłaniałam oczyma. W Polsce niestety ciężko jest mi się tak zachwycić…

      • Jeżeli chodzi o polskie firmy obuwnicze to trzeba przyznać, że ostatnimi laty też coś drgnęło zdecydowanie na plus. Lepsze fasony, lepsze wykonanie, odejście od ‚ciężkości i toporności’. Może nie jest to poziom Loake, Tod’s czy Crockett&Jones – ale widuję ZDECYDOWANIE więcej młodych Polek i młodych Polaków w dobrych jakościowo i ładnych wizualnie butach niż, dajmy na to, 5 lat temu.
        Tak, tu zdecydowanie warto powielać ‚włoskie’ wzorce :)

  • Kamina

    Przepiękne zdjęcia :) Na pewno warto było!

  • ZGADZAM SIĘ WIELKIMI LITERAMI. Mediolan nie ma absolutnie uroku – kojarzy mi się trochę z naszą Łodzią, z tą różnicą, że Łódź ma urok, kiedy się ją pozna. Milano – jak dla mnie – za bardzo industrialny. Druga rzecz z którą się zgodzę, to jedzenie i kelnerzy – ale właśnie w tych dużych, turystycznych ośrodkach. Im mniej ludzi i większa odległość od rozpoznawalnego miejsca, tym lepsze jedzenie i milsi ludzie.

    Nie wiedziałam, że tak łatwo się dostać z Bergamo do Cinque Terre, ale teraz NA PEWNO wykorzystam tę wiedzę :D

  • W przypadku Cinque Terre to fajną opcją jest zostać na wieczór w którymś z miasteczek, wtedy się kompltenie wyludniają i można je naprawdę poczuć. Potem można wrócić ostatnim pociągiem (te kursują do późnych godzin nocnych) do miejsca pobytu. My tak własnie zrobiliśmy w Manaroli :)

    A nieodwiedzenia Camogli możesz już zacząć żałować :P

    Co do sentiero i „czerwonych dywanów” to my zrobiliśmy pętelke Camogli – Monte Portofino – San Fruttoso – Camogli i uważam że warto – jest przepiękna, choć wymagająca . W razie czego służę fotorelacją ;)