Nowy Jork – najbardziej przereklamowane miasto świata?

Time’s Square, piątek wieczorem, godzina 23:30 czasu lokalnego. Stoję na środku ulicy z kawą ze Starbucksa w dłoni, patrzę na oświetlone, wznoszące się wysoko nade mną budynki i usiłuję zidentyfikować dźwięki, zapachy i obrazy wypełniające przestrzeń dookoła. Auta trąbią, spaliny śmierdzą, ludzie krzyczą. Ktoś gra na saksofonie, ktoś pachnie Givenchy, ktoś się śmieje, dziecko płacze, facet żebrze, kobieta sprzedaje orzeszki w karmelu. Ktoś się upił, ktoś śpiewa, naked cowboy gra na gitarze, Pakistańczyk jedzie wózkiem z hot-dogami, japońska wycieczka robi zdjęcia. Reklamy na budynkach zmieniają się jak w kalejdoskopie: „Cat’s” na Broadway’u, „Bridget Jones” w kinach, SONY u Ciebie w salonie, Calvin Klein na Twojej dupie. Jakiś but, jakiś dżins, cycki. Ktoś po brytyjsku mówi „fok”, a ktoś po jamajsku pachnie marihuaną. Dziewczyna w szortach jedzie na rolkach, Murzyn chce sprzedać mi płytę, facet przebrany za monstrualne dziecko potrząsa grzechotką, grupa chłopców na deskach wskakuje na murki, pseudoartysta sprzedaje karykatury. Auta trąbią, spaliny śmierdzą, ktoś pachnie Hugo Bossem…

Wszechobecny chaos wciąga i uzależnia jak dobre ćpanie do momentu, gdy przeżuty i wypluty marzysz tylko o tym, by zostawić ten nowy, wspaniały świat jak najdalej za sobą.

 

American Dream

 

Większość z nas zna Nowy Jork z kultowych filmów, jak „Śniadanie u Tiffany’ego”, „Słomiany Wdowiec”, „Kiedy Harry poznał Sally” czy „Vanilla Sky”. Znamy je z seriali typu „Sex and the City”, „Girls”, „Suits” czy „Mad Men”. Znamy je z piosenek Franka Sinatry, Lou Reeda, U2 i Alicii Keys. Znamy je wreszcie z nostalgicznych pocztówek, kultowych plakatów i opowieści popkultury. W tych opowieściach NYC jest magnetyczny i hipnotyzujący. Jest „miastem predyspozycji”, spełnioną obietnicą amerykańskiego snu. Miejscem wolnych i równych ludzi funkcjonujących w atmosferze wzajemnej akceptacji oraz prawa do bycia sobą.

Well, gówno prawda.

Jeśli miałabym do czegoś porównać Nowy Jork, byłaby to fejkowa wiśnia w czekoladzie – pięknie pachnie i wygląda, ale kiedy już ją rozgryziesz, okazuje się, że pod grubą warstwą słodkiej masy, zamiast wiśni masz coś na kształt wywietrzałej, mdłej marmolady.

 

American Nightmare

 

Oglądasz takie „Sex and the City” i wydaje ci się, że – jak to śpiewał Pezet – dziś wszyscy żyją tak tu. Buty od Manolo Blahnik, zakupy na Piątej Alei i apartament na Dolnym Manhattanie za cztery felietony w miesiącu do podrzędnej gazety. Absurd. W Nowym Jorku większość ludzi zapierdala. Nie tyle po to, żeby związać koniec z końcem, ale żeby nie wypaść z obiegu, kumasz? Tylko garstka wiedzie hajlajf. To ci, którzy mają milionowe fortuny, setki tysięcy dolców odłożonych na kontach w banku. Pozostali wiedzą, co im grozi, jeśli zgubią rytm. Większość bezdomnych w tym mieście po prostu w którymś momencie poczuła się zbyt komfortowo. Błąd. Albo przyjeżdżasz tu z nastawieniem, że bierzesz od tego miasta wszystko, co ma ci do zaoferowania i wyciskasz je do ostatniej kropli kosztem własnego życia prywatnego, odpoczynku, wakacji, życiowego luzu albo wracasz po kilku miesiącach na walizkach z poczuciem porażki. Nie zatrzymujesz się, nie kontemplujesz, nie zastanawiasz. Zapierdalasz, żeby osiągnąć konkretny cel, a kiedy już ci się to uda, mówisz „arrivederci” i odlatujesz w pizdu, najlepiej na bezludną wyspę, bo po kilku latach w tym pierdolniku masz realną szansę nabawienia się schizofrenii. Ewentualnie wymyślasz kolejny cel i jedziesz dalej z koksem… Niektórzy się w tym odnajdują. Ja bym tak nie umiał(a)…

[Powyższy cytat jest zbiorową wypowiedzią kilku znanych mi imigrantów i ekspatów żyjących w Nowym Jorku. Nie tylko Polaków]

 

To Nie Jest Miasto Wolnych Ludzi

 

Chyba najbardziej widać to w metrze. Ludzie nie patrzą na siebie. Patrzą w przestrzeń mglistym wzrokiem. Ewentualnie – jak u nas – czytają, słuchają muzyki, często śpią. Z tym, że u nas, jak wchodzi do metra koleś, który gada do siebie, to wszyscy się na niego gapią.

W nowojorskim metrze widziałam chyba wszystko – od mężczyzny w Rolexie i garniturze na 15-centymetrowych szpilkach, przez 50-letnią kobietę śpiewającą do puszczonej z iPhone’a piosenki Justina Biebera czy bezdomnego grożącego wybranym pasażerom, że ich zabije, po transseksualistę tańczącego na rurze do „Toxic”. Myślicie, że ktokolwiek choć na sekundę zwrócił uwagę na kogokolwiek z wyżej wymienionych?

Oczywiście, że nie.

W pierwszej chwili wydało mi się to oczyszczające. Później jednak doszłam do wniosku, że to jest w jakiś sposób chore, nienaturalne. Nieludzkie. Bo ta obojętność nie wynika z akceptacji dla inności i jakiegoś głębokiego przekonania o tym, że każdy ma prawo być sobą i robić, co chce. To bardziej obraz wyjebamiejstwa będącego skutkiem zmęczenia i głębokiej potrzeby odcięcia się od tego tak zwanego „pierdolnika”, który przytłacza, męczy i sprawia, że nie słyszysz własnych myśli.

No bo jak usłyszeć innych, skoro nie jesteś w stanie wsłuchać się w siebie?

 

Szczęśliwego Nowego Życia

 

Jakiś czas temu dotarło do mnie, że Warszawa ze swoim wiecznym gonieniem króliczka mnie męczy. Że im więcej chcę i im szybciej żyję, tym bardziej „przebodźcowana” jestem, oddalam się od siebie, swoich potrzeb, myśli, uczuć. Że swoiste „zen” owszem, trzeba przede wszystkim znaleźć w sobie, ale miejsce, w którym żyjesz, też nie pozostaje bez znaczenia.

Jeśli w Warszawie ludzie żyją szybko, w Nowym Jorku uprawiają jakiś szaleńczy sprint rodem z teledysku do „Vodoo People”. I choć to miasto potrafi urzec i powalić na łopatki ofertą kulturalną (te wszystkie teatry i muzea + Biblioteka Nowojorska…), jednocześnie jest dla mnie idealnym wręcz symbolem bezrefleksyjnego konsumpcjonizmu [nawet jeśli konsumpcjonizm ten ubierzemy w ładne opakowanie „Człowieka Sportu, Sukcesu i (samo)Rozwoju”).

W latach 20-tych ubiegłego wieku dziennikarz John Fitzgerald nazwał Nowy Jork Wielkim Jabłkiem. Mało kto wie, że ponad pół wieku wcześniej Ralph Waldo Emerson, amerykański pisarz i filozof, nazwał miasto wyciśniętą pomarańczą. I ja bym się skłaniała ku temu drugiemu określeniu.

P.S. O wyprawie na Zachód i refleksjach z nią związanych powstanie kolejny wpis albo wpisy. Tak tylko uprzedzam ewentualne pytania.
P.S.2. Piszę i będę pisać rzadziej, bo w końcu zabrałam się ostro za pisanie książki. To potrwa. Może pół roku, może rok, może dłużej. Postaram się jednak, żeby teksty, które pojawią się w tym czasie na blogu, były dobre jakościowo. Zmieniam się ja, zmienia się moje pisanie. Sami zdecydujecie, czy chcecie zostać ;)

0 Like

Share This Story

Style
  • Magda Vija

    W Warszawie tez ludzie sa dosc obojetni. Ja z reguly idac przez miasto/stojac na przystanku/siedzac w autobusie rapuje, ew. w chwilach totalnej euforii beatboxuje i malo kto w ogole zwraca na to uwage. Z reguly ludzie sie nawet nie patrza, co na poczatku mnie dziwilo dosc mocno. Serio. Jedna na 20 osob w jakikolwiek sposob reaguje. Ale to mi w sumie pomoglo pozbyc sie niesmialosci, ktora krazyla nade mna niczym sep i uprzykrzala mi zycie. Teraz czuje sie taka wolna :)

    • Pionierka

      Mnie też dziwi, że ludzie nie reagują na coś, co już jest przejawem chamstwa. Autobus to nie jest miejsce do rapowania, darcia się do telefonu czy puszczania muzyki przez głośnik.

  • NYC jest fajny, żeby go „zaliczyć”. Podejrzewam, że mało ludzi zdecydowałoby się na dłuższy związek.

  • O czym będzie książka? Powiązana z tematyką bloga? Czy to tajemnica? :)

    • Wolę o tym nie mówić. Książka fabularna. Na pewno nie kolejny poradnik o tym, jak żyć albo odnieść sukces w blogosferze ;)

  • S.

    Wyprawa na zachód. Prawie jak w chińskiej legendzie o małpim królu ;)

  • ola

    So true!

  • Iwona

    A ja po części się zgadzam a po części nie. Owszem, mnie też Nowy Jork nie urzekł a nawet przeraził, ta obojętność na wszystko, Ci ludzie powykręcani czasami na maksa. Z drugiej strony nie wiem czy udało poznać mi się to miasto i zobaczyc co tak naprawdę mają na myśli ludzie, którzy kochają je bezgranicznie, bo spędziłam tam zaledwie dwa tygodnie. Nie wiem czy po tak krótkim czasie przebywania tam, Twoja/moja opinia nie jest zbytnio krzywdząca. Pozdrawiam

  • Joanna Otter

    A ja bym powiedziała wręcz, że cała Ameryka jest przereklamowana…
    Znamy, jak piszesz, z książek, gazet, filmów, piosenek. Marzymy o tym, śnimy. American dream… Dream? Trochę tak, bo kraj jest ogromny, monumentalny. Ale jest to też pełen sprzeczności kraj. Np. ludzie tak bardzo nie chcą urazić czyjegoś jestestwa, że popadają w komiczne skrajności. Poprawność polityczna wylewa się uszami.
    Na pewno można znaleźć tam swoje miejsce, można się ustawić, żyć godnie i wygodnie. Mnóstwo kwestii jest prostszych i łatwiej osiągalnych niż w Polsce. Mnóstwo jest też mind fucków, bzdur i absurdów, z którymi mamy do czynienia na co dzień, w Polsce. I się okazuje, że nie taki dream ten american :P
    Ale jest jedno co jest piękne w tym kraju. Wszyscy Amerykanie są tak dumni z bycia obywatelem tego kraju, że marzę, życzę sobie, aby Polacy też tacy byli :)

    • 10 razy więcej poprawnośći politycznej jest obecnie w Europie Zachodniej, zwłaszcza Beneluksie i Skandynawii

  • Mateo

    No niby takie *%ujowe miasto ale Maraton Nowojorski byś pobiegła ;)
    Pozdro

  • Droga Autorko,

    Choć zwykle mam okazję polemizować, w taki czy inny sposób, z przesłaniem Twoich wpisów na blogu to dziś pozwolę sobie napisać coś … nieco innego.
    Bardzo, ale to bardzo przemyślany, osobisty i dający pobudek do refleksji wpis. Przeczytałem od pierwszego do ostatniego słowa z nieukrywaną przyjemnością.
    Jednym zdaniem – pisz TAK częściej.

    S.

  • Anna

    Ja Nowy Jork kocham, bo to miasto to nie tylko wypchany turystami i świecidełkami Manhattan. To przepiękne zachody słońca z Brooklyn Bridge, to właśnie – Brooklyn ze swoimi wiktoriańskimi domami, to Central Park z uśmiechniętymi biegaczami, to mnóstwo nieznanych, małych zakątków z najlepszym jedzeniem świata o 3 nad ranem, to w końcu niesamowita mieszanka kultur i możliwości na wyciągnięcie ręki. To miasto ma w sobie coś, co sprawia, że albo się je kocha, albo nienawidzi – ot, taki jego urok ;)

    P.S. Pozwól, że zwrócę uwagę na dwa drobne błędy – „Times Square” to pełna nazwa, nie potrzebuje apostrofu, podobnie zresztą jak „Cats” ;)

  • Bogaty ma dobrze wszędzie, a biedny musi wszędzie zapierdalać. Róznica tylko w stawkach gry. W NY, Londynie, etc stawki są wysokie, w Warszawie, Brukseli średnie a w Ustrzykach Dolnych żadne.

    Ściema i konsumpcjonizm jest wszędzie – to tak zwana globalizacja…

  • Mam wrażenie, że z tym Nowym Jorkiem to trochę jak z Paryżem. Wymuskany i wypiękniony w każdym możliwym filmie nagle okazuje się nie taki jak go sobie wyobrażamy. Z drugiej strony to fajne uczucie. Na własnej skórze dowiadujesz się, że nie warto wierzyć filmom i nie warto tworzyć sobie wyobrażeń. Za to najlepiej pojechać i sprawdzić samemu.

    • Anna

      W Nowym Jorku nie bylam, ale w Paryzu tak – i mam te same odczucia co do tego miasta. Sporziewalam sie szyku, klasy, elegancji, kobietach w kostiumach od chanel i czerwonych ustach a zastalam jeden wielki syf i zmeczonych zyciem ludzi. Mialam wrazenie ze jedynymi ucieszonymi z pobytu w miescie sa turysci.

      • Bylaś na Polach Elizejskich, w okolicach Van Domme albo w okolicach placu de Guale’a? :)

  • Rafael

    Doczytałem do końca, choć z większym trudem niż ostatnio ;) P.S. z racji pisania książki odpuszczasz bieganie ? Planujesz przebiec Rzeźnika ?

    • Nie, nie rezygnuję z biegania. Tak, mam zamiar przebiec Rzeźnika.

      • Rafael

        No i cieszy mnie to niezmiernie ! :)

      • motomycha

        a ja zadumałem ,przeziewałem cały tydzień dzięki temu przegapiłem jutrzejszą Górską Masakrę ;-/ to teraz trafiłem na bloga i czytam :)

  • Super artykuł! Ale tak to już jest, że ponoć jedni się zakochują w NY, a drudzy nienawidzą…

  • To tyczy się nie tylko NY. Pracowałam i mieszkałam kilka miesięcy w LA, mam podobne odczucia. Większość miasta dla mnie wygląda jakby zatrzymała się w latach ’80, całe tłumy bezdomnych dosłownie wszędzie, nieważne czy to główna atrakcja turystyczna miasta czy schody do szpitala uniwersyteckiego, po czasie przestaje się na nich zupełnie zwracać uwagę. Cała rzesza ludzi, którym w życiu nie poszło. Smutne jest to, że z komunikacji miejskiej korzystają właściwie tylko ludzie z niskich sfer lub z marginesu, ewentualnie studenci, więc prawie każdy przejazd autobusem wiązał się z opóźnieniami i „przygodami” w postaci naćpanych lub chorych umysłowo bezdomnych tudzież innych niezbyt przyjemnych atrakcji. W każdym parku czy skwerze trawniki to głównie miejsca noclegowe bezdomnych, zero placów zabaw czy biegających dzieciaków. Cudownie było tam być, ale nie chciałabym tam zostać na stałe.

    Do moich ulubionych przygód autobusowych należał powrót z filharmonii w pewne sobotnie popołudnie, kiedy to już na przystanku pewien chory młodzieniec podchodził do nas co 2 minuty i pytał, czy jechał już autobus. I tak wracał co chwilę, przez 20 minut. Następnie godzinny przejazd wydłużył się ponad dwukrotnie, gdyż chora umysłowo staruszka wciskała przycisk stop na każdym przystanku (przystanki były na żądanie), więc zatrzymywaliśmy się wszędzie a nikt nie wysiadał. Potem kierowca wyszedł żeby wprowadzić do autobusu człowieka na wózku i go przypiąć pasami, więc to trochę trwało bo na miejscu dla wózków stał bezdomny z dobytkiem życia i musiał się przenieść w inne miejsce, a się nie spieszył. Zwieńczeniem tej podróży było cudowne powstanie kaleki, wzięcie wózka pod pachę i wyjście z autobusu po dojechaniu do celu :D Czułam się jak w jakiejś serii niefortunnych zdarzeń :P

  • Beata Kos

    Ja znów kocham te miasto :-D

  • Sylwester Fiet

    Cóż‚ Europejczykom wyszła Europa‚ Amerykę już spier…Lili
    ..