Luty 2016, obóz biegowy w górach. Wracamy do schroniska przetyrani popołudniowym treningiem. Trochę nam się to bieganie przedłużyło, więc wpadamy prosto na stołówkę [JEŚĆ!]. Kolacja już paruje na stołach – nie wdając się w kurtuazyjne wymiany uprzejmości chwytamy za łychę. Kwadrans później, najedzeni, ale wciąż lekko zawiewający smrodkiem, biegniemy do pokojów po ręczniki, klapki i inne akcesoria, rozpoczynając tym samym wyścig pod prysznic. Po godzinie wszyscy już ogarniają się w pokojach. Za chwilę, jak co wieczór, zejdziemy na świetlicę, żeby tym razem przy browarze albo herbacie z prądem snuć życiowe opowieści. Póki co jednak snujemy się z dziewczynami po pokoju i usiłujemy zrobić z siebie ludzi. X suszy włosy, Y przekopuje się przez walizkę w poszukiwaniu jakichś czystych dresów, a ja walczę z tuszem do rzęs.
– Że też chce ci się jeszcze malować – rzuca Y, kręcąc głową – trochę z podziwem, a trochę z niedowierzaniem. – Ja odpuszczam. I tak nie mam dla kogo się tutaj pindrzyć – dodaje z uśmiechem i w triumfalnym geście macha dresami nad głową.
Lubię Y, jest spoko ziomalką, do tego naturalnie piękną. W zasadzie mogłaby się w ogóle nie malować, ale… jest w jej podejściu coś, co nie pozwala mi przemilczeć tematu.
– Czekaj, czekaj… A czemu zakładasz, że jak się „pindrzysz”, to dla kogoś? – pytam. – Ja, szczerze mówiąc, mam w dupie to, co pomyślą o mnie inni, czy uznają mnie za ładną, brzydką, odstawioną czy nieodstawioną. Maluję się, bo lubię swoją twarz w makijażu, lepiej się wtedy ze sobą czuję… Ale nie robię tego dla kogoś, tylko dla siebie.
Dziewczyny patrzą po sobie wymownie, jakby chciały powiedzieć „taaaa… jasne…”. Milczą jednak dłuższą chwilę, aż w końcu Y pyta:
– Chcesz mi powiedzieć, że jak jesteś sama w domu, na nikogo nie czekasz ani nigdzie się nie wybierasz, to też robisz sobie makijaż?
– Tak, bardzo często – odpowiadam zgodnie z prawdą. Nie mijają dwie sekundy, a dziewczyny wybuchają śmiechem.
Nie wierzą mi. A ja naprawdę ich nie rozumiem.
KUTAS ALERT
Nie wiem, może jestem jakaś dziwna, ale naprawdę nie pojmuję kobiet, które dbają o siebie tylko wtedy kiedy:
a. Chcą „upolować” faceta.
b. Mają faceta i chcą go „zatrzymać”.
c. Dążą do zrobienia wrażenia w większym gronie [mężczyzn, kobiet, doesn’t matter].
Przez dbanie o siebie rozumiem oczywiście utrzymanie podstawowej higieny, ale też brak odrostów na łbie, pomalowane albo naturalne, dobrze utrzymane paznokcie, makijaż [choćby i podstawowy], jakąkolwiek fryzurę [nie na zasadzie – wstałam z wyra, oto jestem], no i ubiór: schludny, czysty, z gustem [choć wiadomo, że o gustach się nie dyskutuje].
Nie wyobrażam sobie chodzenia przez cały dzień z odrapanymi do połowy paznokciami. Nie wiem, jak mogłabym założyć dwa dni z rzędu tę samą bluzkę. No i nie rozumiem, dlaczego nie miałabym mieć na sobie makijażu tylko dlatego, że w okręgu dwóch kilometrów nie ma aktualnie żadnego kutasa.
DZIĘKI, MAMO
Może to kwestia wychowania, bo – jak w przypadku większości dziewczynek – moim pierwszym wzorcem kobiecości była moja mama, która notabene do tej pory wygląda świetnie i nikt nie daje jej tych 53 lat, które stukną za chwilę.
Odkąd pamiętam, mama dbała o siebie. Zawsze wyglądała dobrze – naturalnie, ale też z klasą i sexy. Do tego zajmowała się domem, była [zresztą nadal jest] aktywna zawodowo, a jednocześnie zawsze miała czas dla rodziny i przyjaciół. Fakt, ustawiła sobie poprzeczkę bardzo wysoko, niejako wyprzedzając epokę, ale realizowała się w tym. No i imponowała mi. Bardzo, od zawsze. I to też nie jest tak, że koniecznie chciałam być jak ona. Jakoś tak samo wyszło.
JAKOŚ TAK WYSZŁO…
…że kobietą jestem i o siebie dbam. Dla siebie, pod siebie, żeby czuć się dobrze ze sobą. Żebym, kiedy patrzę w lustro, mogła powiedzieć samej sobie „brałabym cię, Pająk” – nawet, jeśli wieczór spędzam w domu, w konfiguracji me, myself & I, oglądając filmy i żrąc popcorn.
Czy to naprawdę jest aż takie dziwne? Wytłumaczcie mi, bo serio nie kumam.