Jakby tak spojrzeć z boku, to Polacy są całkiem spoko. Mamy mocno ironiczne poczucie humoru, jesteśmy coraz bardziej otwarci na nowe doświadczenia, powoli wychodzimy z postpeerelowskiej rzeczywistości, gdzie białe jest białe, czarne czarne, a ja panu mogę podać nogę. Dojrzewamy. Mentalnie może wciąż daleko nam do Skandynawii, Holandii, czy nawet Czech, ale patrząc na inne kraje Byłego Bloku Wschodniego, możemy śmiało powiedzieć, że pod względem społeczno-kulturowych zmian idziemy do przodu. Widzę tylko jeden mały problem: nie potrafimy się cieszyć. Ludzi radosnych, przyjaźnie nastawionych do życia i świata, gdzieś tam, w środku, traktujemy jak przygłupów. No co, nie mam racji?
Siedziałyśmy na tarasie popijając sangrię i wystawiając twarze do słońca. Nagle, ni stąd ni zowąd, błogą ciszę popołudniowej sjesty przerwał zirytowany głos P.
– Mam dość Hiszpanii – stęknęła, obracając się na leżaku.
– Say what?! – uniosłam głowę i nawet zsunęłam z nosa okulary.
Byłyśmy w Maladze – sercu Andaluzji, epicentrum wydarzeń, gdzie tylko palmy dawały cień, a wiatr od morza przynosił ukojenie. Gdzie dzień zaczynał się w południe, a noc – po północy. Gdzie… No nieważne, wiecie, o czym mówię.
– Jest słońce, jest morze, jest plaża, jest zajebiście, fakt. Ale ci Hiszpanie… Chryste, oni są tacy wkurwiający. Non stop się cieszą. Ileż można szczerzyć zęby? Każdy normalny człowiek powinien od czasu do czasu wpaść w depresję. Zwyzwać kogoś. Wściec się. A oni? Uśmiech na ryju niczym hamak. Albo są przygłupi, albo za mało powstań narodowych zaliczyli.
Patrzyłam na P. jakieś 30 sekund, po czym opadłam na leżak i oznajmiłam, że powinna się leczyć.
– Brakuje mi swojskiego, polskiego syfu. Dawaj, „Plac Zbawiciela” obejrzymy – powiedziała i wstała żwawo, nagle pełna energii.
Na rany Chrystusa
Żyjemy w kraju, kraju katolickim. Cierpienie mamy wpisane w życiorys. Nawet, jeśli jesteś ateistą, agnostykiem albo pastafarianinem z durszlakiem na głowie, będziesz miał ten pierwiastek cierpiętnika w sobie. Dominująca w naszym kraju religia opiera się w dużej mierze na żalu za grzechy, odkupieniu win, bojaźni. Nasz (Wasz) Bóg bywa miłosierny, ale częściej okrutny. I prawdopodobnie w tym duchu krzyża (na ścianie) wychowali Cię rodzice. Nawet, jeśli robili to z automatu i nie do końca świadomie. W końcu większości z nich przyszło żyć w czasach komuny, gdzie kościół stanowił jedyną słuszną alternatywę dla systemu. Dawał wsparcie, budował morale i – nie zaprzeczę – w tamtym okresie odegrał w Polsce ogromną rolę. Tyle, że kościół to też system. Kolejny puzzel w politycznej układance.
Wielki Brat patrzy
Kiedy czytałam „Rok 1984” Orwella, oczyma wyobraźni widziałam Polskę sprzed 30, 40 lat. Świat, w którym nie ma zrozumienia dla jednostki i jej potrzeb. Świat zunifikowany, gdzie wszyscy są zobligowani do wyznawania tych samych wartości. Planeta zbudowana z szarej, bezkształtnej masy. Tam nie było miejsca na radość, emocje, na ŻYCIE. Było za to miejsce na wegetację. Ci, którzy bardzo chcieli żyć prawdziwie, robili to poza systemem, poza prawem. I często słono płacili za swoje grzechy. Tak się wtedy na ŻYCIE mówiło.
Naznaczeni
Socjalizm socjalizmem, ale cofnijmy się do XIX wieku. Kto zdawał kiedykolwiek maturę i był na paru lekcjach języka polskiego w liceum, ten wie, że Mickiewicz, poza „Stepami Akermańskimi” i „Panem Tadeuszem” (tak, mnie też boli po dziś dzień), wyrządził Polakom ogromną krzywdę całym tym swoim pieprzonym mesjanizmem. Razem z Dziekońskim, Lutosławskim i Libeltem pozwolił nam uwierzyć, że jesteśmy narodem wybranym, który w życiorys ma wpisane cierpienie i odkupienie win. Noż kurwa mać. Nic dziwnego, że od ponad 200 lat wisimy przybici do krzyża. I tylko dzięki Słowackiemu i jego winkelriedyzmowi dogorywamy na tym krzyżu trochę bardziej jak Brian niż jak Świata Zbawiciel, Win Odkupiciel.
Z mlekiem matki
Pewne wartości przechodzą z pokolenia na pokolenie. Trauma wojny, którą nosili w sobie nasi dziadkowie, przeszła na ich dzieci – naszych rodziców, wychowanych w dobie szarości, nijakości, zakazów i nakazów. I oni, i my – wszyscy mamy w sobie pierwiastek buntowników i rebeliantów. Potrafimy cieszyć się ze zwycięstw, z rzeczy wielkich i znaczących, ale brakuje nam radości życia na co dzień. I wiecie, co jest w tym wszystkim najgorsze? Ten sam schemat przekazujemy (przekazujecie?) swoim dzieciom.
Malkontenci
Naśmiewacie się z dzisiejszych nastolatków (#gimbyniezrozumiejo) i fakt, jest to nawet zabawne. Sęk w tym, że Wasze dzieci też „nie zrozumiejo”, bo już, podobnie jak ich rodzice, zachłysnęły się konsumpcjonizmem. Nastąpił obrót o 180 stopni. Chcemy wszystko i możemy wszystko. A jak wszystkiego nie mamy, to jest nam źle. No bo z czego tu się cieszyć? Że świeci słońce? Pfff… proszę cię. Że masz ręce i nogi i możesz chodzić o własnych siłach? Pfff… nie dramatyzuj. Że zjadłeś dobry obiad z przyjaciółmi w fajnym miejscu? Noż kurwa, przecież na to zarobiłeś (ew. rodzice dali), należy ci się jak burej suce kość.
I z czego tu się cieszyć? Zapytasz.
Ja nie wiem… Jestem przygłupem.