Fascynuje mnie ich subtelność. Ten szczególny rodzaj wrażliwości, który odróżnia je od mężczyzn. Ich siła obleczona w niepozorne ciało. Tak, kobiety mnie kręcą.
Rozumiem mężczyzn, którzy zatracają się w kobietach. Gdybym była facetem, moje życie obracałoby się wokół nich. Nie jako szparek, obiektów seksualnych, ale przede wszystkim – źródła fascynacji, inspiracji, piękna i przyjemności.
Obserwuję je z okna, mijam na ulicy, nierzadko podziwiam z zazdrością. Mają 20-50 lat. Te młodsze to jeszcze podlotki, zawieszone mentalnie pomiędzy dzieckiem a kobietą. Starsze zbyt często o swojej kobiecości zapominają. Chowają ją na dno szafy i zajmują się podlewaniem wspomnień, jakby nic dobrego miało ich już w życiu nie spotkać. Hiszpanki, Włoszki, Greczynki po pięćdziesiątce kwitną, Polki – więdną. Smutny nasz kraj.
Moje kobiety są grube, chude, takie sobie i perfekcyjne. Przebojowe albo zagubione. Kolorowe i w sepii. Bywa, że mają po 30 lat, a w oczach mądrość staruszki. Potrafią śmiać się, a w środku pękać jak porcelanowa filiżanka odstawiona na stół zbyt zdecydowanie. Kruche i mocne jednocześnie.
Lubię obserwować je w tramwaju, w drodze do pracy, kiedy stoją wsparte o metalową obręcz siedzenia, gotowe by rozpocząć nowy dzień – w swoich szpilkach eksponujących zadbane stopy, w tenisówkach albo w butach z Deichmanna za 39,99. W sukienkach podkreślających to, co podkreślić należy i tuszujących to, co lepiej przed światem ukryć. Lubię patrzeć na ich dłonie zanurzające się w czeluściach torebki po pomadkę, którą dyskretnie malują usta, kiedy myślą, że nikt nie patrzy. I nieważne, czy robią to mając 20, czy 60 lat. Zawsze jest w tym pewna doza uroku. Lubię, jak dobierają kolor paznokci do stroju. Albo kiedy siedzą ze stopami złączonymi niczym XIX-wieczne pensjonarki. I sposób, w jaki czytają książki albo trzymają gazetę. A najbardziej lubię uśmiech. Dyskretny, jakby mimochodem. Tramwajowy uśmiech kobiety z naprzeciwka.
Lubię patrzeć na kobiety w siłowni. Jak krzywią się, dyszą i pot z nich spływa. Gdy odgarniają zlepione włosy, przejeżdżają nadgarstkiem po spoconym czole i dają z siebie więcej, niż zamierzały. Siłownia odziera je ze wszelkich kulturowych atrybutów kobiecości. Właśnie tam, bez szpilek, torebek, makijażów i fotoszopów, w oparach potu, z boczkami pod bluzką i cellulitem na dupie, kobiety nie mogłyby być bardziej kobiece. Emanują siłą.
Lubię obserwować je, gdy pracują. Wpatrzone w monitor odgarniają włosy z ramion, skubią ołówek w zamyśleniu, a pod koniec dnia masują zmęczone skronie. Lubię, kiedy wchodzą do pracy pewnym krokiem. Albo kiedy wykonują mechanicznie pewne czynności: przyklej znaczek, sięgnij po kubek, wydaj resztę, zapisz adres. Często pracują tak, jakby w głowie miały soundtrack. Ich ruchy są posuwiste, przemyślane, jakieś takie subtelne w porównaniu z ruchami mężczyzn. Weźmy głupie odkurzanie. Wyobraźcie sobie teraz, jak facet wyciąga kabel z wtyczką z odkurzacza. A jak kobieta?
I wreszcie lubię, kiedy są świadome swojej kobiecości. Gdy są ze sobą pogodzone. Takie kobiety promienieją. I rzadko kiedy mają mniej niż 30 lat. 80% seksapilu to mózg.
Kiedyś zastanawiałam się, jakby to było być facetem? Chociaż przez jeden dzień. Sikać na stojąco, drapać się po jajach, wiązać krawat i oglądać dziewczyny z rozkładówek „Playboya”? Jak już sobie wszystko mniej więcej wyobraziłam, doszłam do wniosku, że ni cholery, nawet na jeden dzień nie mam ochoty rezygnować z moich porannych dramatów („nie mam się w co ubrać”, „gdzie jest moja prostownica?!” i „kto do chuja pana zabrał moje klucze?!”), z golenia nóg, malowania oczu, babskich wieczorów i jarania się nowym balsamem o zapachu cynamonowym. I chociaż drażni mnie, że żyjemy w kraju patriarchalnym, gdzie kobiecość utożsamiana jest ze słabością, emocjonalnością i parą cycków, cieszę się, że te cycki mam. I że współczesne kobiety, zamiast jak ich babki próbować za wszelką cenę dopasować się do męskiego świata, po prostu żyją po swojemu – kobieco. Fajnie jest być jedną z nich.