„Drogówka”, „Sęp” i Edyta Górniak, czyli jak Polacy się bawią w Amerykę

źródło: wallpapersdesign.net

Wczoraj byliśmy z T. na Enemefie. Przeraziło mnie, jak bardzo drewniani są polscy aktorzy uznawani za wybitnych. I to, jak nieudolnie polski szołbiz usiłuje odciąć się od realiów życia w naszym kraju. W efekcie powstaje mało wiarygodna, popkulturalna papa, której wymagający konsument nie jest w stanie przełknąć bez popity.

 

Zaczęło się od „Drogówki” – kolejnego genialnego obrazu Wojtka Smarzowskiego, który jak żaden inny reżyser w Polsce potrafi zedrzeć z człowieka skórę i dobrać się do najprymitywniejszych aspektów jego ludzkiej natury. Smarzowski jest jedynym znanym mi filmowcem, który tak dobitnie pokazuje naszą polaczkowatość. Bo choć bardzo nie chcemy tego zaakceptować, ona wciąż w nas tkwi, głęboko wrośnięta – nie rozpłynęła się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki tuż po przełomie 89’.

Pech chciał, że mistrzowsko zrealizowana „Drogówka” ze świetną obsadą oraz wybitnymi rolami Topy, Jakubika, Dziędziela i Grabowskiego była pierwszym pokazanym na Enemefie filmem. Siłą rzeczy narzuciła więc pewien poziom, któremu nie dorównał żaden z następujących po niej obrazów. Kiedy więc na ekran wjechał „Sęp” z mocnym uderzeniem zespołu Archive i Misiem Żebrowskim rozpaczliwie rzucającym się po ścianach jako podstarzały glina-parkourowiec, trochę mnie zemdliło. Dalej był już tylko nieustanny facepalm. Grany przez Żebrowskiego policjant (tytułowy „Sęp”) jest na tyle oryginalny, że poza skakaniem przez płotki i boksowaniem się z workami cementu (sic!), ma jeszcze kota Teodora, z którym rozmawia przy porannej kawie (sic! x 2), a jako były naukowiec zapisuje sobie na wielkiej zielonej tablicy różne wzory matematyczne, mające pomóc mu w ściganiu przestępców (sic! sic! sic! sic!).

Małaszyński w roli kolegi Sępa dla odmiany słucha hip-hopu, trenuje sztuki walki i na siłę stara się być fajny. Obaj grają równie przekonywująco co wystrugany z drewna Pinokio. Historia opowiadana w filmie nijak pasuje do polskich realiów, postaci są przerysowane i sztampowe, a aktorzy – zdawałoby się wybitni – grają kiepsko (patrz: Daniel Olbrychski). Jednego jednak „Sępowi” nie można odmówić – film reklamowany jako „polska produkcja na hollywoodzkim poziomie” spełnił swoją rolę – jest równie gówniany, co większość hollywoodzkich filmów, tyle że gorszy, bo bidny. Nie mamy tu efektów specjalnych rodem z „Matrixa” ani krzty wiarygodności, którą w amerykańskich produkcjach znajdziemy, bo są amerykańskie. A tak mamy polski film z polskim budżetem zrobiony po holiłudzkiemu, czyli chujowo.

Będę z Wami szczera – na „Sępie” wytrzymałam pół godziny i było to najdłuższe 30 minut w moim życiu. Kiedy Misiu po raz kolejny rozpisywał na tablicy skomplikowane wzory matematyczne typu „Broń + X = morderstwo”, postanowiliśmy z T. wykorzystać bardziej produktywnie czas, który został nam do rozpoczęcia kolejnego seansu i napić się czegoś w pobliskim barze. Sącząc wino i gadając, kątem oka zerkaliśmy na wielki plazmowy telewizor nastawiony na jakiś muzyczny kanał. Leciały sobie tam zagraniczne teledyski, na których zgrabne panie wymachują z wdziękiem zgrabnymi tyłeczkami, a przystojni panowie rozbierają je przystojnym wzrokiem. Prosto, bez patosu i według jasnego schematu: „kręcę dupą, ty się cieszysz i wszystko w temacie”.

Aż tu nagle jeb! – miejsce 358, Edyta Górniak i jej najnowszy klip pt. „Ty mnie nie kochasz, więc muszę pokazać ci, jak cierpię. Najlepiej trochę się powyginam, pokażę kawałek dupy oraz nogi, a następnie rozchylę namiętnie usta 25 razy, żebyś zobaczył, co tracisz. Potem ty mnie odepchniesz, ja się będę do ciebie czołgać i tarzać w piasku, wyglądając seksownie. Ty będziesz umięśniony i tajemniczy. Koniec”.  Patrzyłam sobie na tę naszą Edytkę, jak się wije na plaży niczym węgorz i przypomniał mi się inny klip ukazujący toksyczny związek, tyle że zrobiony dla Pink. Tam zamiast bezsensownych wygibasów i dramatycznych scen rodem z Wędrownego Teatrzyku Pcimskich Amatorów mamy prawdziwą, wciągającą historię opowiedzianą z pasją, bo przez taniec. Jest i przystojny facet, i zgrabna babka, konwencja zostaje więc zachowana, tyle że towarzyszący jej dramatyzm nie jest – jak w przypadku klipu Górniakowej – żałosny, a raczej poruszający. Z resztą, oceńcie sami:

Do kina wróciliśmy na „Mój rower” i „Pokłosie” – dwa ważne obrazy i moim zdaniem oba spieprzone przez zachowawczych reżyserów i kluczowych aktorów, którzy tę naszą polskość sublimują, wygładzają. Historia Jedwabnego w „Pokłosiu” niby jest opowiedziana, ale przemilczana. Trudne relacje trzech mężczyzn w „Moim rowerze” zostają zamiecione pod dywan, spłycone.  Silimy się na to, żeby tę naszą polskość wrzucić do jednego wora z Zachodem, wstrząsnąć, zmieszać i wyciągnąć twór uniwersalny – takie ładne kolorowe puzdereczko z dymiącym gównem peerelu w środku.

Sęk w tym, że my – Polacy, nasza historia, nasza mentalność i sposób postrzegania rzeczywistości nie są dla każdego. Świat dopiero nas poznaje, w końcu jesteśmy na rynku raptem 20 lat. Nie próbujmy więc na miłość bozzzką za wszelką cenę śnić amerykańskiego snu w polskim barłogu. Bo wyjdzie nam z tego cholerny koszmar.

0 Like

Share This Story

Style