Prowadził jeden z pierwszych fanpejdży na polskim Facebooku. Jego kot Piotr ma więcej followersów niż Janusz Palikot. Nosi afro, skacze ze spadochronem, chodzi po rozżarzonych węglach, a kilka miesięcy temu pobił rekord Guinessa. Przed Wami Yuri Drabent.
Masz 29 lat. Jesteś współwłaścicielem „Lubię to” – jednej z najlepszych agencji social media w Polsce, ludzie walą drzwiami i oknami na konferencje z twoim udziałem, a jeszcze cztery lata temu pracowałeś w sklepie wnętrzarskim. Jak osiągnąłeś tak wiele w tak krótkim czasie? Tylko mi nie mów, że to dzięki włosom.
Haha, no na pewno w dużej mierze dzięki włosom. Widząc gościa z taką szopą ludzie automatycznie myślą „koleś musi być wyluzowany, fajny”, więc mam mniej roboty, żeby ich w tym utwierdzić. A przepis na sukces? Jezu, nie wiem. On nie istnieje. Zawsze, kiedy pada pytanie „jak ty to zrobiłeś?”, czuję się skrępowany, bo odpowiedź – jakkolwiek by jej nie sformułować – będzie brzmiała pretensjonalnie. A ja nie chcę wchodzić w rolę mędrca mówiącego „narodzie, teraz słuchaj, a ja pokażę ci jedyną słuszną drogę”.
A jednak tę drogę pokonałeś. Twoja firma jest dziś częścią Socializera [największa agencja socialmediowa w Polsce – przyp. MP], weszliście na New Connect, działacie na kilkunastu rynkach europejskich. Nazywajmy rzeczy po imieniu.
Nasz sukces jest dziełem wielu ludzi, w tym mojego wspólnika Maćka Bielickiego, szefa Socializera Łukasza Misiukanisa, Maćka Skrzypczaka, Pawła Ostrowskiego i innych osób. Zakładając „Lubię to”, ani ja, ani Maciek – bo na początku było nas dwóch – nie mieliśmy dużego pojęcia o marketingu. Ale wiedzieliśmy, że im bardziej elastyczna dziedzina biznesu, tym bardziej liczy się nie tyle profesjonalna wiedza, co wiara we własne umiejętności, pewność siebie i przekonanie, że ważne są czyny, a nie słowa. Stwierdziliśmy: screw it, let’s do it. Nie mieliśmy za dużo pieniędzy, bo na start parę tysięcy złotych, które zainwestowaliśmy w formalności związane z założeniem spółki. Naszym pierwszym biurem był Starbucks, bo to takie dość naturalne miejsce pracy dla freelancerów. Siedzieliśmy na Placu Bankowym od siódmej do dwudziestej i tłukliśmy. Pierwszych trzech klientów wpadło dzięki znajomościom z Koźmińskiego.
No właśnie, skończyłeś elitarną szkołę – Akademię Leona Koźmińskiego. To był chyba dobry start do założenia własnego biznesu?
Chodzi obiegowa opinia, że Koźmiński to wylęgarnia bananowców, bo za naukę trzeba płacić. OK, jest tam dużo dzieci bogatych rodziców, ale co w tym złego? Byłem, jestem i będę wielkim ambasadorem tej szkoły –dużo jej zawdzięczam. Koźmiński daje fantastyczną wiedzę i rynkowe doświadczenie, ale nie jest też tak, że kończysz studia i na dzień dobry otwierasz własną firmę. O wiele ważniejsze jest otoczenie: networking i znajomości, które stamtąd wynosisz. Ja zawsze starałem się obracać w gronie ludzi samodzielnych, przedsiębiorczych, z inicjatywą, a w Koźmińskim takich nie brakuje.
W trakcie studiów dużo podróżowałeś. Jak to wpłynęło na ciebie, twoje priorytety?
Pomiędzy licencjatem a magistrem zrobiłem sobie gap year, poleciałem do Singapuru i to było dla mnie takie trochę life changing experience, bo wyjechałem łysy, a wróciłem z afro – nie ufałem tamtejszym fryzjerom. A tak zupełnie poważnie – ta podróż otworzyła mi oczy na świat. Doszedłem do wniosku, że wolę być ciekawski niż wystraszony. Zacząłem podróżować, trochę mniej przykładałem się do nauki a więcej do tego, by chłonąć, doświadczać. Poleciałem do Chin, załatwiłem tam sobie praktyki w dziale marketingu duńskiej korporacji produkującej rury, uczyłem się chińskiego, poznawałem ludzi, chodziłem na imprezy i tak zleciał rok.
Skąd miałeś kasę na taką podróż?
Do końca studiów pomagali mi rodzice. Płacili za mieszkanie, szkołę i dawali drobne kieszonkowe. Na pozostałe potrzeby pieniądze wpadały z różnych strzałów: a to wystąpiłem w reklamie, a to statystowałem w serialu, tłumaczyłem książki. Dorabiałem też jako bloger w największej firmie pokerowej na świecie – Poker Stars. To była zajebista praca. Na co dzień przekładałem teksty o tematyce pokerowej z angielskiego na polski, a raz na kilka miesięcy, kiedy odbywały się ważne rozgrywki, wysyłali mnie w różne zakątki świata, skąd robiłem relacje na żywo. Dzięki temu odwiedziłem na przykład Bahamy. Kozacko, podróżowałem, zarabiałem kupę kasy, a dodatkowo miałem czas, żeby kończyć studia. Win-win-win.
Po powrocie z Chin zatrudniłeś się we FLO jako sprzedawca. How come? Kompletnie mi to do ciebie nie pasuje.
To była moja pierwsza stała praca i zarazem świetna oferta. Firma planowała międzynarodową ekspansję i szukała kogoś mówiącego po chińsku, kto by latał do Pekinu i otwierał tam kolejne punkty. Musiałem zrealizować program polegający na wspinaniu się po poszczególnych szczeblach kariery: od magazyniera, przez kasjera, sprzedawcę i kierownika sklepu po menadżera, który z bagażem wiedzy i doświadczeń poleci do Chin, by rozszerzyć działalność firmy.
Ale menadżerem nie zostałeś…
Skończyłem na etapie kierownika sklepu. To była dobra praca, nauczyła mnie otwartości, pracowitości, zapierdolu i różnych innych fajnych rzeczy. Ale w międzyczasie plany ekspansji się rozmyły i zostałem bez sprecyzowanej ścieżki kariery. Wtedy zaczął kiełkować w firmie temat social media. Spotkałem się z zarządzającymi marką, powiedziałem, ze się duszę i postawiłem warunek: albo pozwolą mi przejąć opiekę nad ich mediami społecznościowymi, albo spadam. To było jakoś 3,5 roku temu, kiedy w Polsce Facebook jeszcze raczkował, a oficjalne fanpejdże miały bodajże trzy marki: Flo, Heyah i Reserved. A ja to czułem. Potrafiłem puścić post, który zżerał 5 tys. lajków i setki komentarzy. Byłem w tym po prostu dobry.
Realizowałeś się w pracy, miałeś pewną pozycję… Skąd pomysł, żeby pchać się w nieznane i zakładać własną firmę?
Robiłem coś, co sprawiało mi jakąś tam frajdę, ale nie powiedziałbym, że się realizowałem. Nie. Poszedłem kiedyś na konferencję socialową do Mariotta. Wchodzę, a tam cała sala pełna, kolesie w garniturach mówią o mediach społecznościowych, mają wykresy, tabelki, cholera wie, co jeszcze. Do tej pory byłem przekonany, że może z pięć osób w Polsce prowadzi gdzieś jakieś fanpejdże… A tu grono specjalistów, pełna profeska. Dotarło do mnie, że to jest big deal, to się dzieje teraz i to jest cool. A potem pojawił się Maciek Bielicki i zaproponował stworzenie firmy. Resztę historii już znasz…
Zanim znaleźliście pierwszych klientów musiało upłynąć trochę czasu. Jak radziliście sobie finansowo?
Nie było tak, że jak nie złapiemy klienta do przyszłego tygodnia, to będziemy jeść ryż ukradziony z Biedronki. Mieliśmy jakieś bufory. Przez pierwsze dwa lata istnienia agencji, kiedy panował westernowy boom na media społecznościowe, wygrywaliśmy wszystkie przetargi. Celowaliśmy tylko w duże marki i to był dobry krok. Po 6 miesiącach naszymi klientami były: Flo, Sobieski, Henkel, Big Star i Nivea. Wtedy też przenieśliśmy „siedzibę” za Starbucksa do małej śmierdzącej klitki na Bema i zaczęliśmy zatrudniać ludzi. Ale nie piszmy tu książki o Stevie Jobsie, nie było tak różowo. Początkowo robiliśmy po 18 godzin na dobę, bywało, ze pracowaliśmy do 4 nad ranem i praktycznie nie mieliśmy życia prywatnego. Wolne weekendy? Zapomnij. Było mnóstwo stresu, mnóstwo odpowiedzialności, choć ten stres jest i teraz, w miarę jak się rozrastamy. Pod koniec 2011 roku zatrudnialiśmy już ponad 20 osób i zostaliśmy agencją social media roku, a w 2012 połączyliśmy się z naszą największą konkurencją – Socializerem i weszliśmy na New Connect. Wszystko zaczęło nabierać rozmachu. Najtrudniejszy był, jak zawsze, pierwszy krok. Wiem, to brzmi banalnie, ale ciężko wywalić z głowy te irracjonalne myśli typu „co będzie, jak się nie uda?”. Jak się nie uda, to się nie uda. Lepiej spróbować i przegrać, niż się zastanawiać, co by było gdyby.
Dzięki swojej pracy spotkałeś wiele mniej lub bardziej znanych osobowości. Jak to jest być golonym przez CeZika?
Rozumiem, że mówimy o WillkinSong, filmiku realizowanym przez „Lubię to” dla Willkinsona? Taaa… spot miał odzwierciedlać radość z golenia, tymczasem to była katorga – dysponowaliśmy jednym dniem zdjęciowym. Tym sposobem Cezik golił mnie o 4 nad ranem, po jakichś 20 godzinach kręcenia. Pozacinał mnie, palant (pozdrawiam cię serdecznie, Czarku). Ale sama akcja była super, filmik dostał sporo nagród, ma ponad milion trzysta odsłon na YT bez złotówki wydanej na reklamę.
Współpracowałeś też z blogerami. Co myślisz o polskiej blogosferze?
Mogę odpowiedzieć na to pytanie jako ja, albo jako przedstawiciel „Lubię to”. Jako pracownik agencji powiem, że naszym obowiązkiem jest trzymać rękę na pulsie, wiedzieć, co się dzieje w blogosferze, kto jest hot, a kto nie i my te rzeczy jak najbardziej robimy. Nasi klienci mają ciśnienie, żeby relacje z blogosferą były poprawne, żeby influencerów hołubić i szanować i to jest spoko, to się chwali. Natomiast ja jako osoba prywatna w ogóle się tym nie jaram. Uważam, że blogerom się troszkę w dupach poprzewracało. Brakuje pokory i skromnej radości z tego, że blogosfera zyskuje na znaczeniu. Dużo jest za to rzucania się i przeceniania swojej roli. Wiesz, o co mi chodzi? Mówienie, że blogerzy stają się piątą siłą, jest według mnie na wyrost. Jasne, to jest jakaś nowa forma dziennikarstwa, ale come on, trochę więcej dystansu do siebie. Nie chcę, żeby to, co mówię, zostało uznane za ocenę szeroko pojętego zjawiska, jakim jest blogosfera. Nie mam podstaw do wydawania takich makrowyroków. Po prostu z czysto ludzkiego i prywatnego punktu widzenia nie jaram się tym.
Przegrałeś z Julią Kuczyńską, autorką bloga Maffashion, w konkursie na Czlowieka Roku Polskiego Internetu. Jak to skomentujesz?
Julka musiała wygrać. Dlaczego? W przeciągu 2-3 lat blogosfera bardzo się zmieniła, czego sztandarowym przykładem jest właśnie Maff. To, co ona zrobiła, to jest w ogóle chapeau bas i kieliszki w górę. Dziewczyna dotarła do setek tysięcy ludzi i teraz ma niesamowity zasięg. Czy to w prostej linii prowadzi do tytułu Człowieka Roku Polskiego Internetu? Może tak, może nie. Ja uważam, że z grona osób nominowanych powinna była wygrać albo Julka, bo faktycznie stoją za nią konkretne osiągnięcia, albo Jacek Szlendak – prezes i twórca Złotych Wyprzedaży. Jako że głosowanie odbywało się na zasadzie vox populi, było oczywiste, że wygra Julka, która ma ogromną rzeszę zwolenników.
Podejrzewam, że większość osób bardziej niż z „Lubię to” kojarzy Cię z Twojego prywatnego konta na Facebooku, na którym masz ponad 5 tys. followersów. Jak przyciągasz ludzi?
Jestem śmieszny i fajny. Żart. Po prostu bardzo lubię pisać. Tak naprawdę wszystko zaczęło się od jednej komicznej sytuacji. Stoję Smartem na światłach, patrzę w lewo – gościu w Toyocie elektrycznej, patrzę w prawo – dostawca pizzy na skuterze. Nie minęło 10 sekund, a my już byliśmy ugadani na wyścig. Opisałem to w statusie na Facebooku. Wpis zeżarł jakieś 2 tysiące lajków, do tego kilkaset szerów i komentarzy. No i zajarałem się tym. Wszyscy mamy małe przygody dnia codziennego, a ja miałem frajdę z ich opisywania i po prostu zacząłem to robić.
Twoje „przygody dnia codziennego” są dość nietypowe. Skaczesz ze spadochronem, na bungee, biegasz, ścigasz się w Kartingowych Mistrzostwach Polski [wyścigi gokartów – przyp. MP], pływasz, uprawiasz kitesurfing… czy coś przegapiłam?
Nie pływam.
Nie pływasz? Cholera, a tak dobrze mi szło.
Haha, coś ty, mocno się przygotowałaś. Poza tym, co wymieniłaś, to chciałbym jeszcze uprawiać akrobatykę i zapisać się na kurs wspinaczkowy, ale taki bez zabezpieczeń. A, no i marzę o tym, żeby latać w wingsuicie, czyli tzw. kombinezonie wiewiórki i to jest mój cel do osiągnięcia w przeciągu 3-4 lat.
Życie ci niemiłe?
Te wszystkie sporty mają jeden wspólny mianownik – gwałtowne przemieszczanie się z dużą prędkością. Przez siedem lat z rzędu próbowałem zdobyć licencję na samodzielne skakanie ze spadochronem. Bezskutecznie, bo jestem daltonistą, a w zasadzie deuteroanomaloskopem.
Czym?!
Kojarzysz te rysunki na prawo jazdy, gdzie jest dużo kolorowych kropek i one się niby układają w jakiś numerek? No, to ja tego numerka nie widzę. W tym roku w końcu znowelizowali archaiczne prawo i teraz możesz nie mieć oka, ucha, ręki, a i tak bierzesz, podpisujesz papier i se skaczesz ze spadochronem. Jestem mega szczęśliwy z tego powodu.
Yuri na szkoleniu spadochronowym AFF
Podobno pobiłeś rekord Guinessa?
Nie sam. To była cała ekipa, więc tak, mogę powiedzieć, że byłem członkiem ekspedycji, która pobiła rekord Guinessa w długości lotu swobodnego na linie. To tzw. dream jump, czyli skok z 980-metrowej skały, z czego 310 metrów stanowi lot swobodny.
Co czuje człowiek, który za chwilę ma się rzucić w przepaść?
No, Malvinka, jesteś zesrana na maksa. Sama lina, którą cię przywiązują do uprzęży, waży ze dwie tony, więc ciągnie. Masz trzech chłopów, którzy cię zapierają, żebyś nie spadła samoistnie. Zresztą każdy, kto kiedykolwiek skakał na bungee, wie, jak ogromną rolę spełnia ciężar liny. To dość niekomfortowe i stresujące uczucie, ale ja je uwielbiam, bo to czysta adrenalina. Najpiękniejszy jest moment, kiedy odliczają „Raz, dwa, trzy!!!”. Gdy słyszysz „raz…”, już wiesz, że nie ma odwrotu. Ta sekunda jest tak intensywna, że… woaaa!!! WOAAA!!! [śmiech Yuriego, histeryczny śmiech Malviny].
Stąd skakał Yuri… No comments. Kolana mi się trzęsą.
Jaki miałeś czas w Półmaratonie Warszawskim?
To był mój pierwszy oficjalny półmaraton w życiu.
Mój też. Czas 1:44:17 netto.
O, to coś jak ja, czekaj, odpalę Endomondo, to sprawdzę. Mam. 1:44:28, więc myślę, że mogliśmy w podobnym momencie wpadać na metę.
Po Półmaratonie Warszawskim 2013
Zawsze byłeś taki aktywny?
Jako dzieciak lubiłem marnować czas i siedzieć na ławce z kolegami. Mama mówiła mi „synek, znajdź sobie hobby”. Ale dopiero po latach zacząłem odkrywać, co mnie tak naprawdę kręci. Że na przykład mam zamiłowanie do prędkości. Albo języki – gdybym wystarczająco wcześniej zaczął się ich uczyć, być może dziś byłbym poliglotą. Zwłaszcza, że mam do nauki języków zajebiste predyspozycje: pochodzę z muzykalnej rodziny i mam świetną pamięć. W sumie to jestem mistrzem Polski w pamięci.
Zaskocz mnie.
Kiedyś nagrałem dwa kawałki hip-hopowe. Zginęły w mrokach historii.
Co było tym przełomowym momentem, dzięki któremu „wstałeś z ławki” i zacząłeś żyć tak, jak żyjesz dziś?
Wydaje mi się, że to był pierwszy skok ze spadochronem, chociaż pewnie dorabiam sobie jakąś magiczną teorię, żeby fajnie brzmiało w wywiadzie, hahaha. Wykonałem go w wieku 18 lat za namową ojca. Wtedy jeszcze nie wymagano licencji, więc po prostu pojechaliśmy do Ostrowa Wielkopolskiego, odbyliśmy 20-minutowe szkolenie i już. Skoczyłem sam. Sam musiałem podjąć tę decyzję, by zrobić krok do przodu i rzucić się w przepaść. To mi mocno poprzestawiało w głowie różne rzeczy i dało niesamowitego powera, poczucie siły sprawczej. Na pewno zmieniły mnie też podróże. I różne kursy, które odbyłem. Hipnoza, NLP, chodzenie po rozżarzonych węglach…
OK, teraz zaczynam się bać…
Dlaczego? Warto robić dużo różnych rzeczy, żeby zobaczyć, z czym co się je i wybrać coś dla siebie. Nie chodzi o to, żeby patrzeć na wszystko ślepo i bezkrytycznie, ale żeby odkryć siebie. Być tym, kim jesteś, żyć w zgodzie ze sobą i na-pier-da-lać. Nie bać się i robić swoje.
Amen. Dziękuję za rozmowę.
Wszystkie zdjęcia pochodzą z facebook.com/mr.yuri/photos
Followuj Yuriego na FB. Warto ;)