Coś się kończy, coś się zaczyna

Zostań freelancerem, mówili. Będziesz wolna, mówili. Wolna? Może. Bogata? Niekoniecznie. Kiedy w połowie miesiąca uświadamiasz sobie, że po opłaceniu mieszkania i konsumenckiej orgii w Lidlu zostaje ci na koncie 100 złotych, stwierdzasz, że coś tu nie gra. Do wyboru masz dwie opcje: brak pieniędzy i dużo czasu albo mało czasu i pieniądze. Guess what? Tym razem wybieram sałatę.

 

Czasy pt. „za hajs matki baluj” skończyły się dla mnie mniej więcej wtedy, kiedy po raz pierwszy i ostatni w życiu usłyszałam „gratuluję, pani magister”. Od tamtej pory, pomijając jeden epizod bezrobocia, zarabiałam na siebie sama. 

Bo ja nie lubię być zależna od innych. 

Ani psychicznie, ani fizycznie, ani tym bardziej finansowo. Dlatego 10 lat temu wyjechałam na studia do innego miasta. Od połowy studiów, choć robiłam dwa kierunki w trybie dziennym, dorabiałam sobie korepetycjami i nabijałam średnią do stypendium naukowego. A po studiach poszłam do jakiejkolwiek pracy, żeby z własnej matki nie ciągnąć pieniędzy jak mleka z dojnej krowy.

Powiem Wam, że mi się udało. Przez moment [ostatni rok] byłam nawet freelancerem i było pięknie. Bo praca z domu, w pidżamie, od 20 do 24 ma swoje uroki. Robisz co chcesz, jak chcesz, kiedy chcesz. Dopóki masz zlecenia. Dużo zleceń. W przeciwnym razie jesteś wolnym, biednym człowiekiem.

Oh wait, napisałam „wolnym”?

Co to za wolność, kiedy 20-go każdego miesiąca musisz zapożyczać się u chłopaka albo u przyjaciół? Co to za wolność, kiedy na sklepowej wystawie widzisz zajebiste szpilki i jedyne, co możesz zrobić, to polizać szybę? ŻODNA. Tyle Wam powiem. 

Lubię brać z życia pełnymi garściami. A hedonizm kosztuje.

Praca od do nie jest dla mnie sytuacją optymalną. Optymalnie to by było, gdybym leżała w basenie z butelką szampana, a pieniądze spadałyby z góry na moje nagie, opalone cycki. Albo jeszcze inaczej: sypaliby je na mnie umięśnieni Brazylijczycy… A Kominek masowałby mi stopy. Cóż. Życie to nie jebajka. To nieustanne poszukiwanie, rozwój, podejmowanie decyzji. Również tych, które w danym momencie być może nie są rozwiązaniem idealnym, ale jedynym słusznym.

Tym samym ogłaszam wszem i wobec, że od poniedziałku internety robię. Na legalu, w agencji. Będę brać udział w burzach mózgów i mówić znad hipsterskich okularów, że ta koncepcja do mnie nie przemawia. Za hajs. A kiedy już posiądę całą magiczną wiedzę soszalmedianindży, pojadę wpierdolić Zuckerbergowi. Za edż rank.  

Módlcie się. Za mnie.

0 Like

Share This Story

Style