Od ostatniej niedzieli poruszam się niczym rozjechany przez walec wilk z rosyjskich kreskówek. Nie siadam, schody odstawiłam na dobre, a każdy krok wiążę się z tłumionym „ała ała, mamo boli”. Nawet po półmaratonie w 2013, na którym zrobiłam życiówkę, nie byłam takim geriatrykiem. Jak to się stało? Ano. Poszłam na masowy trening Reebok Fitness Camp. I dostałam wpierdol miesiąca. Ale od początku.
W ostatnią niedzielę na Torze Wyścigów Konnych Służewiec w Warszawie odbył się tzw. Reebok Fitness Camp – ośmiogodzinny event, podczas którego wszyscy ludzie zajawieni na sport mogli spotkać się, wspólnie potrenować, wymienić doświadczenia, numery telefonów, uśmiechy oraz płyny ustrojowe. No, wiadomo – taka impreza integracyjna inaczej, gdzie zamiast wódy leją się izotoniki, a ludzie nie chodzą pijani, a naćpani endorfinami.
Choć nie jestem wielką zwolenniczką masowych treningów, zgodziłam się na udział w RFC z jednego prostego powodu – czułam, że ta impreza ma potencjał na solidny wpierdolix. Nie myliłam się.
Trening funkcjonalny, czyli moja koordynacja ruchowa ssie
Pierwszy trening, od którego wspólnie z Michałem vel. Posiełem rozpoczęliśmy RFC, kompletnie nas zmiótł. Nawet nie ze względu na fakt, że ćwiczyliśmy w pełnym słońcu i było aż trzech prowadzących, a każdy z nich proponował swój własny zestaw ćwiczeń. Po prostu okazało się, że zapamiętanie układu składającego się z ośmiu kombinacji kroków przerasta nasze możliwości – w końcu nie po to machamy sztangą, żeby tyłki prężyć w lajkrze [CALL ON ME], nie?
M. poddał się mniej więcej w połowie treningu [„nie ogarniam tego, pedaliada!”], ja cisnęłam do końca, choć przyznam szczerze, że po 163 pomylonym kroku byłam już lekko załamana. Na szczęście z ratunkiem przyszedł…
Body Pump, czyli kocham Cię, sztango
…drugi z treningów, na który byliśmy zapisani. Ten set prowadzony przez Natalię Flipp i Jakuba Kopińskiego podbił nasze serca i przywrócił wiarę w gatunek ludzki. Najprawdopodobniej dlatego, że opierał się w całości na pracy z obciążeniem. Deadlifty, pressy, back squaty, wyciskanie na ławeczce [stepie] zbliżyły nas najmocniej do CrossFitowego WOD-a, na którego niestety podczas rejestracji nie udało nam się dostać.
Nie wiem, ile przysiadów zrobiłam podczas Body Pump, ale mój tyłek pamięta je wszystkie do tej pory, zwłaszcza, kiedy muszę na nim usiąść. Dziękuję.
Reebok Interval Traininig, czyli za mało miejsca
Naszym trzecim docelowym treningiem był ten interwałowy, na który czekałam z wielką ciekawością. Niestety, ludzi w namiocie było tak wiele, że nie szło zobaczyć prowadzącego całe zamieszanie.
Po pięciu minutach wygłupów i powtarzania spastycznych kroków po ludziach stojących pół metra przed nami, olaliśmy temat i poszliśmy przybić piątkę z Anią Demianiuk, koleżanką z boxa, która w tym samym czasie wraz z kolegą prowadziła Just Row, czyli zajęcia na Ergometrze [wiosłach]. Pośnik zrobił 500 metrów w minutę czterdzieści. Byłam o 30 sekund gorsza od niego, więc zarzuciłam focha i poszłam pod drzewo zjeść batona z pakietu startowego [w skład którego wchodziły jeszcze: Powerade, mata do ćwiczeń i makulatura].
Czynnik ludzki
Wtedy właśnie podszedł do mnie przystojny brunet o imieniu Rafał i powiedział „Kocham Cię, wyjdziesz za mnie?”. Ja odpowiedziałam „Tak” i żyliśmy długo i szczęśliwie. Nie no, żartuję. Rafał podszedł, powiedział, że czyta mojego bloga i że chciałby sobie cyknąć wspólną fotę. Po czym popatrzył na błąkającego się, porzuconego Posia i rzekł „Podejdź, niewiasto”. Nie no, dobra. Koniec tych sucharów. Po prostu zrobiliśmy sobie zdjęcie na ściance, jak na nikomu nieznanych celebrytów przystało.
Więcej niż stretch, czyli wsadź sobie dwa palce
Ostatni trening, na który udało nam się dotrzeć, to More than Stretch z Marzeną Pater. Zajęcia, jak sama nazwa wskazuje, polegały przede wszystkim na rozciąganiu, choć nie ukrywam, że teksty Marzeny były dość… hmmm… niestandardowe. „A teraz wsadzamy palce”, tudzież „Wyobraźcie sobie, że czytacie Grey’a” naprawdę zrobiły robotę. Przynajmniej dla mnie i dla Posieła, bo śmialiśmy się jak opętani.
More than Stretch. W sumie dobra nazwa ;)
Podsumowując
Nadal nie jestem fanką masowych treningów, bo chyba jednak za mało tam miejsca, a za dużo ludzi, jednak co do poziomu organizacji samej imprezy, kalibru zaproszonych trenerów oraz formuły całego przedsięwzięcia nie mogę się absolutnie doczepić. Było mnóstwo darmowej, ogólnodostępnej wody (której zabrakło chociażby na masowym treningu z Chodakowską w 2013), jedzenie dało się kupić za rozsądne pieniądze, nasze prywatne rzeczy przetrwały próbę czasu w szatni, miejsc parkingowych wystarczyło chyba dla wszystkich, zaś różnorodność treningów była na tyle duża, że dało się przebierać między nimi ile wlezie i porządnie zmęczyć.
W zasadzie jedyne, czego mi tam zabrakło, to… mężczyźni. Na oko jakieś 80% uczestników stanowiły kobiety, zapewne ze względu na fakt, że w zeszłym roku RFC skierowany był wyłącznie do nich. I jakkolwiek ja z kobietami nie mam żadnego problemu, tak uważam, że w evencie koedukacyjnym siły mogłyby być nieco lepiej rozłożone. Dla równowagi psychicznej ;)
Jeśli ktokolwiek bierze pod uwagę możliwość udziału w przyszłorocznym Reebok Fitness Camp, szczerze polecam.
Z pozdrowieniami,
Człowiek Zakwas
Tekst powstał w ramach współpracy z marką Reebok.