– Wydaje mi się, że mam problem z alkoholem – mówi Rybka do słuchawki wycierając zasmarkany nos w rękaw bluzy.
Rybka siedzi na trawie, pod drzewem, gdzieś pomiędzy metrem Politechnika a Polem Mokotowskim. Godzinę temu wyszła pobiegać, ale zdołała zrobić raptem pół kilometra i targnął nią niekontrolowany, głęboki szloch z głębi trzewi. Teoretycznie nic się nie stało. Rybka nie jest chora, nikt z bliskich jej ludzi nie umarł, nie zbankrutowała, nie wylądowała na ulicy, nie ściga jej komornik ani skarbówka… Teoretycznie. Bo praktycznie to wiecie, świat jej się ostatnio lekko wyjebawszy na prostej, odpadła pelerynka superbohaterki i trzeba było wrócić do bycia człowiekiem.
No więc Rybka siedzi, płacze i mówi, że ma problem z alkoholem, bo od trzech tygodni dzień w dzień pije. Głos po drugiej stronie słuchawki milczy dłuższą chwilę, po czym odpowiada: Nie, dziecino. Ty nie masz problemu z alkoholem. Ty masz problem z rozwiązywaniem problemów.
DLACZEGO UCIEKAMY?
Ludzie mają to do siebie, że nie lubią cierpieć. Nie lubią, kiedy jest im źle. Nie lubią tracić gruntu pod nogami. W ogóle nie lubią, jak jest niestabilnie i chujowo, co wydaje się całkiem naturalne – od wieków dążymy do szczęścia, samozadowolenia, względnej równowagi [która dla jednych oznacza rodzinę i domek z czerwonym płotkiem, a dla innych regularne podbijanie poziomu adrenaliny]. Lubimy jednak mieć poczucie, że to co robimy ma sens. W przeciwnym razie nam odpierdala i w gorszych chwilach zamiast pozwolić sobie na smutek, łzy a nawet rozpacz, nerwowo szukamy dróg odwrotu. Ucieczki.
ALKOHOL
To chyba najpopularniejsza w Polsce metoda odcięcia się od własnych lęków i bolączek. Za komuny państwo skutecznie wdrażało alkoholową propagandę, żeby ludzi znieczulić, zobojętnić, wprowadzić w stan psychicznego odrętwienia, który sprzyjał postawie „mam wyjebane, nie zagrażam systemowi”. I choć z komuną pożegnaliśmy się niemal 30 lat temu, mentalność Ryśka sięgającego po flaszkę w kryzysowych chwilach jest w większości z nas. Dziś mamy do wyboru francuskie wina, szkocką whisky, belgijskie lagery, ale schemat pozostał: rzuciła Cię dziewczyna? Idziesz się najebać. Straciłeś pracę? Idziesz się najebać. W zasadzie nic się nie stało, ale jest Ci smutno? Wypijasz sobie przed snem lampkę wina, ewentualnie cztery. Zresztą w sytuacjach bezgranicznej radości jest podobnie. Dostałeś pracę? Trzeba to oblać! Zdałeś maturę? Wspaniale, w końcu możesz się napierdolić. Wybierasz się w podróż życia? Wznieśmy toast!
Pijemy wszędzie, z byle okazji i bez okazji. Podobnie jak obywatele państw Byłego Bloku Wschodniego [ale nie tylko – Południowcy też nie wylewają za kołnierz] jesteśmy narodem alkoholików lub ludzi balansujących na granicy alkoholizmu.
Jak z większością używek, problem z alkoholem polega na tym, że daje hype na moment. Po kilku(nastu) godzinach budzisz się nie tylko z kacem, ale też z emocjonalnym dołem, poczuciem niepokoju i mentalnego odrętwienia. Nie jesteś sobą… i to jest najlepsze i najgorsze jednocześnie. A że jakoś tak ciężko wrócić do bycia małym, smutnym człowieczkiem, kiedy wiesz, że możesz być superbohaterem, to pijesz częściej, mocniej, więcej…
…aż któregoś dnia siadasz pod drzewem i zaczynasz płakać.
DRAGI
Te dobrej jakości, zażywane sporadycznie [pisząc „sporadycznie” mam na myśli kilka razy w życiu], paradoksalnie mogą sprawić, że lepiej poznasz i zrozumiesz siebie – chodzi tu o substancje takie jak ayahuasca, dietyloamid kwasu D-lizergowego czy dimetylotryptamina. Z tym, że to jest zabawa dla dorosłych, którzy przerobili własne traumy i lęki, mają spory wgląd w JA, więc też nie szukają w narkotykach ucieczki od samych siebie; wręcz przeciwnie – chcą lepiej poznać i zrozumieć kierujące nimi procesy myślowe, dotknąć podświadomości, rozgryźć istotę natury ludzkiej.
Nietrudno się domyślić, że ludzi, którzy świadomie sięgają po narkotyki, jest garstka. Większość konsumentów substancji zakazanych korzysta z nich jak z teleportu do nowego, lepszego świata beztroski, miłości, śmiechu, radości, energii, tańca, zabawy, totalnego odlotu – w zależności od dragów, które aktualnie zażywają.
Przez moment jest cudownie. A później budzisz się totalnie rozpierdolony, z mózgiem o konsystencji gąbki i myślisz tylko o tym, jak bardzo nie chcesz być sam ze sobą w danym momencie. I choć zjazdy bywają okrutne, ten stan błogości i euforii, stan anielskiego rozleniwienia i miłości do świata wryje Ci się w beret już na zawsze. I będziesz za nim tęsknił nawet wtedy, kiedy obiecasz sobie, że do końca życia już nie weźmiesz żadnej piguły. Taki urok narkotyków.
PRACA
Podczas gdy używki raczej otępiają, praca zdecydowanie zagłusza. Ludzie ze skłonnościami do pracoholizmu [który swoją drogą często wiąże się z perfekcjonizmem] nie znają własnych potrzeb, celów, a nawet wyznawanych wartości, bo absorbują potrzeby, cele, wartości firmy, dla której pracują, zatracając przy tym wewnętrzną autonomię.
Nawet, jeśli pozornie mają jakieś życie prywatne, pozwalają, żeby praca całkowicie je zagarnęła, stając się domem, przyjacielem, kochankiem, dzieckiem, psem i miejscem „samorealizacji”. Wszystko, czego potrzebuję, mam tutaj – powie pracoholik.
Tylko skąd on ma wiedzieć, czego potrzebuje, skoro nie ma czasu usiąść na dupie i się nad tym zastanowić? Łatwiej jest dać się zarżnąć w robocie niż pobyć sam na sam ze sobą, MYŚLĄC. Ludzie uciekający w pracę nie myślą – oni jadą na autopilocie, zaprzedając duszę korpo, bo dla nich to jedyny stały, oswojony i kontrolowany fragment rzeczywistości. Smutne?
SEKS
Seks to zdrowie, dopóki nie złapiesz syfilisu albo innego HIV. A tak zupełnie serio – dobrze jest być wyzwolonym seksualnie, znać swoje potrzeby i nie mieć oporów w ich realizacji. Niedobrze, kiedy seks staje się regularną odskocznią od problemów, lekiem na całe zło, sposobem na chwilową poprawę nastroju. I nie chodzi mi tu tylko o orgazm, ale o całą otoczkę związaną z podrywaniem, randkowaniem, uwodzeniem i wreszcie bzykaniem. Wybierasz sukienkę, układasz włosy, malujesz się, zbierasz przyjaciół, idziecie do klubu, pijesz, tańczysz, flirtujesz. Raz, drugi, piąty, dziesiąty. Za każdym razem przez moment czujesz się atrakcyjna, zabawna, wyjątkowa, pożądana, sexy. Za każdym razem kilka godzin później budzisz się obok faceta, o którym absolutnie nic nie wiesz i nie chcesz wiedzieć. Za każdym razem post factum jest jeszcze bardziej źle i samotnie. Gdzie sens, gdzie logika?
Seks, podobnie jak wskakiwanie z jednego związku w drugi, też może być formą odskoczni i ucieczki od problemów. Niestety to my, kobiety, najczęściej wchodzimy w mało rokujące relacje z mało rokującymi mężczyznami, żeby czuć się ze sobą dobrze. I znów, podobnie jak w przypadku alkoholu i narkotyków – robimy to dla chwilowej gratyfikacji, która z czasem przynosi więcej cierpienia aniżeli radości. A wystarczyłoby usiąść i odpowiedzieć sobie na dwa bardzo ważne pytania. Po pierwsze: „dlaczego nie potrafię cieszyć się własnym towarzystwem?”, po drugie „co zrobić, by to zmienić?”. Tymczasem większość z nas pyta „Co ze mną jest nie tak? No bo przecież coś musi być, skoro wciąż nie mam faceta…”.
SPORT
Wiecie, którzy sportowcy-amatorzy czerpią ze swojej dyscypliny najwięcej radości? Ci, którzy potrafią znaleźć balans pomiędzy treningami, rodziną, pracą, przyjaciółmi, zabawą i innymi zajawkami, nie mając przy tym poczucia, że coś poświęcają, coś tracą, z czegoś rezygnują. Najszczęśliwsi są ci, którzy nie mają poczucia, że „muszą zrobić/udowodnić/wykazać się za wszelką cenę”. Może i nie mają spektakularnych wyników, może ich forma pozostawia wiele do życzenia, ale swoją drogą – who cares? Kogo to obchodzi, skoro uprawiają sport dla własnej przyjemności, satysfakcji i zdrowia, a przy tym wciąż potrafią czerpać z tego fun?
Im dłużej biegam, im więcej ludzi amatorsko związanych ze sportem poznaję, tym bardziej mam wrażenie, że większość z nas, sportowców-amatorów, ma jakiś chory przerost ambicji i ogromną potrzebę udowodnienia sobie i światu własnej zajebistości, niezniszczalności, hardkorowości. Jakbyśmy byli jakimiś jebanymi Robocopami. Nie jesteśmy. Jesteśmy tylko ludźmi. A sport to nasza kolejna ucieczka.
I jestem tego boleśnie świadoma.
JEDZENIE
Podobnie jak seks, sport, alkohol i narkotyki powinno być umiejętnie dawkowaną przyjemnością. Cóż. Dla wielu ludzi jedzenie staje się w kryzysowych momentach czymś w rodzaju odskoczni, ukojenia, sposobem na stłumienie własnych lęków. Dopóki jem, jestem bezpieczny. Coś robię, czymś zajmuję siebie i swoje ręce, coś się wokół mnie dzieje.
Nagłe podniesienie poziomu cukru we krwi działa euforycznie – prawie jak narkotyki albo słynna „euforia biegacza”.
Potem, jak zawsze, pozostaje tylko niesmak i poczucie rozczarowania.
*
Sobą. Bo przecież nie światem.
*
Złe, najgorsze momenty naszego życia to momenty próby – chwile, w których dowiadujemy się, jak bardzo siebie samych kochamy i (jakkolwiek chujowo by to nie zabrzmiało) jak wiele jesteśmy w stanie samym sobie wybaczyć.
Człowiek, który zna swoją wartość, nie ucieka. On stawia czoła problemom. Jeśli nie potrafisz tego zrobić bez wspomagaczy, wiedz, że jeszcze sporo pracy przed Tobą.
Tak, że tak. Witaj w klubie.
Rybko.