30 kilometr. Przybijam piątki z dzieciakami, szczerzę zęby do zdjęć, czuję się świetnie, bez większego wysiłku utrzymuję średnie tempo 4:58/km i powinnam spokojnie złamać 3:30 w maratonie. Czyż życie nie jest piękne, a świat wspaniały?
32 kilometr. Hm… Coś mnie tyłek pobolewa… I kolano. Ale nie skupiajmy się na tym. Jeszcze tylko 10 kilometrów do mety. Pffff, 10 kilometrów! Co to dla mnie? Tyle to ja łykam na rozgrzewkę. Oooogień tam!!!
35 kilometr. Betonuje mi dupę. Literalnie, mój tyłek traci wszelkie właściwości elastyczno-dynamiczne i zamienia się w głaz. Wielki, gorejący głaz bólu. Tak. Określenie „ogień z dupy” nabiera zupełnie nowego znaczenia. Niby biegnę, ale co to za bieg. Tempo spada do 5:30-5:50 na kilometr, nogi żyją własnym (agonalnym) życiem, a głowa wariuje, bo jej odwłok nie chce słuchać. Świat jest okrutny, a życie to dziwka.
Witaj ściano. Wiedziałam, że kiedyś w końcu się spotkamy.
PLAN NA MARATON? HE HE
Pierwotny plan na Kraków był prosty: zaliczyć. Najlepiej w czasie poniżej czterech godzin. Bez większych ambicji, bo półtora miesiąca wcześniej na maratonie w Dębnie zrealizowałam swój cel, do którego przygotowywałam się ciężko przez prawie pół roku: złamałam magiczną barierę 3:30 i ukończyłam bieg z życiówką 3:26:04. Cracovia Marathon miałam więc (zgodnie z zaleceniami trenera) polecieć na totalnym luzie i na pewno nie na rekord, zwłaszcza że po Dębnie potrzebowałam trochę czasu na regenerację, co poskutkowało ograniczeniem liczby i intensywności treningów przed Krakowem. Ten maraton miał więc zostać „odhaczony” jako trzeci do Korony Maratonów Polskich i ostatni w sezonie wiosennym.
Dwa tygodnie przed startem pomyślałam sobie, że jakoś tak głupio po prostu „zaliczyć” maraton, no bo przecież STAĆ MNIE NA WIĘCEJ. Stwierdziłam, że muszę mieć cel i postanowiłam pobiec na złamanie 3 godzin i 45 minut, a więc tak, żeby przez cały królewski dystans utrzymywać tempo poniżej 5:20 min./km.
Dwa dni przed startem pomyślałam sobie, że w zasadzie tempo 5:20 min./km to takie dosyć wolne jest…
Dwie sekundy przed startem stwierdziłam że, ekhm, JEBAĆ. Lecę jak mi nogi zagrają, a jeśli dobrze pójdzie, to pobiję życiówkę.
Tak, wiem. WIEM.
I BELIEVE I CAN FLYYYYYY
Świadomość tego, że nic nie muszę, a mogę wszystko, sprawiła, że Kraków biegło mi się bardzo dobrze (oczywiście do czasu, ale o tym później).
Chłonęłam atmosferę, rozmawiałam z innymi biegaczami, przybijałam piątki kibicom, klaskałam im w geście podzięki, podrygiwałam do muzyki granej na trasie, piłam izotoniki i generalnie czułam się jak na dobrej imprezie :D Do 15 kilometra praktycznie nie patrzyłam na zegarek. Mniej więcej na 17 km zorientowałam się, że biegnę grubo poniżej 5 min./km i nawet nie czuję zmęczenia. Średnie tempo spadło do 4:58 i wiedziałam już, że jeśli uda mi się je utrzymać przez kolejne 8 km, a potem sukcesywnie podkręcać aż do końca (albo chociaż do 37-38 km) to bez problemu poprawię czas z Dębna, a więc dokonam rzeczy niemożliwej: życiówki życiówek, uber-super-kompensacji i generalnie plus miliard do zajebistości.
O tym, że bredzę w endorfinowej malignie, dotarło do mnie mniej więcej na 24 kilometrze, kiedy bezskutecznie próbowałam przyspieszyć, a jedyne, co udało mi się osiągnąć, to chwilowe podkręcanie tempa o 10-15 sekund, by potem znów wrócić do 4:58 min./km. Postanowiłam nie katować się zrywami z cyklu „w trupa do porzygu” i odpuścić bieg po życiówkę. Jednak złamanie 3:30 wciąż było w zasięgu nogi. I o to postanowiłam zawalczyć.
Z czytelnikiem bloga, który złapał mnie tuż po biegu i powiedział jedno ważne zdanie ;)
WITAJ, ŚCIANO
Walka zajęła mi jakieś osiem kilometrów, bo – jak już wspomniałam wyżej – mniej więcej na 33 km po raz pierwszy w życiu zaliczyłam bliskie spotkanie z betonem.
Legendarna ściana, postrach wszystkich maratończyków, to stan, w którym głowa bardzo chce biec, ale nogi kompletnie odmawiają posłuszeństwa. To poczucie totalnej bezsilności, bo mózg traci zdolność wpływania na to, co robią odnóża. Wydajesz swoim nogom komendę „biegnij!”, na co one w najlepszym wypadku ledwo się wloką, a w najgorszym – składają jak scyzoryk. Mnie całe szczęście ominął scenariusz pt. „leżę i kwiczę”, nie zatrzymałam się ani na moment, ale bardzo mocno zwolniłam i mimo, że całą energię wkładałam w podkręcenie tempa, nie szło, no po prostu nie szło przyspieszyć.
Niby łeb mam mocny, a jednak przekonałam się, że w obliczu ściany silna psychika na niewiele się zdaje. Chociaż…
PAN ANDRZEJ
To było na ostatnim podbiegu, tuż przed 41 kilometrem. Napierałam ile sił (czyli jakieś 5:30/km…), bo nie lubię tracić rytmu na pagórkach i na moment zrównałam się z jakimś ziomkiem. Pomyślałam, że muszę go zostawić w tyle. Ot, dla zasady, bo jak nie, to mi morale spadną, a jednak fajnie byłoby z jako taką godnością zakończyć ten bieg. Przystąpiłam więc do ofensywy i w momencie, kiedy już już wyprzedzałam jegomościa, usłyszałam: „O, widzę, że jest zapas energii”.
Roześmiałam się, bo tylko na tyle było mnie w tamtym momencie stać i zerknęłam na żartownisia po prawej. Miał na oko 60 lat i przyjemną aparycję.
– Który to pani maraton? – zapytał.
– Trzeci – odpowiedziałam, dysząc. A pana? – odbiłam piłeczkę kurtuazyjnie.
– Osiemdziesiąty piąty – odparł mój rozmówca, wprawiając mnie w stan (chcę-się-zapaść-pod-ziemię) osłupienia, po czym delikatnie podkręcił tempo.
Biegliśmy tak, ramię w ramię, ucinając sobie przy tym miłą pogawędkę, tymczasem do mety zostało niecałe 1000 metrów. Poczułam, że chyba trochę przyspieszyliśmy… Zerknęłam na garmina i nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Lecieliśmy po 4:30 min. na kilometr, rozmawiając i zaśmiewając się, a ja PRZESTAŁAM CZUĆ BÓL. Ktoś z kibiców krzyknął do nas „pięknie!”, jeden z fotografów zaczął bić nam brawo, gdy go mijaliśmy… Frunęłam, aż w pewnym momencie, jakoś na 400 metrów przed metą, mój towarzysz klepnął mnie w plecy i krzyknął „leć!”. No to poleciałam.
100 metrów przed metą usłyszałam krzyki i piski: „Malwiś, Malwiiiiś!!!”. Rozglądam się, patrzę, a to moja mama ze swoim facetem zrobili mi niespodziankę i przyjechali do Krakowa, żeby mnie dopingować. To dodało mi dodatkowego powera i na metę wbiegłam z czasem 4:05 min./km. Jakiś Meksyk totalny.
To był może nie najpiękniejszy, ale zdecydowanie najbardziej pojebany finisz w moim życiu. Finisz, który rodzi dwa bardzo ważne pytania:
1. Jak bardzo drugi człowiek jest w stanie pociągnąć nas do góry i pomóc nam poprawić wynik w trakcie biegu?
2. Na ile ściana jest kwestią fizycznych deficytów, a na ile – psychiki?
Te dwie myśli do tej pory nie dają mi spokoju.
15. CRACOVIA MARATON – PODSUMOWANIE
Sama organizacja maratonu wywarła na mnie spore wrażenie. Punktów żywieniowych było dużo, na dodatek doskonale zaopatrzonych. Wolontariusze, podobnie zresztą jak kibice, spisali się na medal. Zespołów przygrywających biegaczom na trasie nie brakowało, trochę gorzej było z jakością (jedna z wokalistek zawodziła tak strasznie, że kiedy mijałam ją totalnie zmasakrowana psychicznie gdzieś w okolicach 37. kilometra, byłam bliska płaczu). Kawał dobrej roboty odwaliła orkiestra przy wylocie z tunelu (OGIEŃ!), a także DJ-e, którzy byli dla mnie mega pozytywnym zaskoczeniem – zwykle na trasach biegów typu maratony czy półmaratony grają zespoły albo orkiestry, niekoniecznie DJ-e – tutaj duży plus dla organizatorów za oryginalność.
To, co nie do końca mi się podobało, to trasa. Uważam, że Kraków jest na tyle dużym i atrakcyjnym miastem, że można było pociągnąć jedną fajną pętle, a nie tyrać ludzi dwa razy po tym samym okrążeniu. Rozumiem tego typu rozwiązania na maratonach w małych miastach, w których dosłownie nie ma gdzie „nabiegać” kilometrów. Ale Kraków? No come on…
*
Maraton ukończyłam z czasem netto 03:34:11, zajęłam 21. miejsce w mojej kategorii wiekowej i 1153 miejsce w klayfikacji open. Dobiegłam ze średnim czasem 5:02 min./km, co – na obecnym etapie – nie jest dla mnie powodem do dumy, ale też mogę śmiało powiedzieć, że wstydu nie ma ;)
Choć na niedzielnym biegu bawiłam się przednio, wiem, że nie zapadnie mi w pamięć tak mocno jak Maraton Warszawski (bo debiut) i jak Dębno (bo życiówka). Po prostu – był bo był. Większy romans szykuje się jesienią z Wrocławiem. Ale o tym innym razem.
A tymczasem… KEEP CALM AND GET YOURSELF A RUNNER :D