Trzydziesty ósmy kilometr. Do mety jeszcze jedna trzecia tego, czyli jakieś dwanaście tysięcy kroków. W duchu modlę się, żeby każdy z nich był pod górę, bo od 30 minut nie jestem w stanie zbiegać. Mam kompletnie przepalone mięśnie czworogłowe i palce u nóg obite niczym mięso na kotlety. Do tego czuję, jak na podeszwie prawej stopy zaczynają pękać mi pęcherze. Takiego scenariusza nie przewidziałam. Nie na tym biegu, a przynajmniej nie na tak wczesnym jego etapie. Cierpię, naprawdę cierpię, ale zagryzam zęby i napieram, no bo co mam zrobić? Popłakać się? Tupnąć i tak już zmaskarowaną szkitką? Pogrozić spuchniętym jak balon palcem u dłoni? Robię więc dobrą minę do złej gry, gadam jakieś głupoty, usiłuję nawet żartować, ale w duchu jestem zawiedziona. Ja, Pajonk, ja, mały terminator, tak szybko opadam z sił? Come on! Przecież dopiero co Edek mówił mi, jaki to ze mnie dzik, bo napierdalam po górach jak zła, a teraz…
Ale od początku.
Na ile kilometrów ten ultramaraton?
W świecie ultrasów-wyjadaczy prawdziwy ultramaraton zaczyna się od 100 km w górę. W świecie zwykłych śmiertelników i Wikipedii ultramaraton definiuje się jako każdy bieg powyżej dystansu maratońskiego, czyli dłuższy niż 42,195 km. Ultramaratony najczęściej biegane są w terenach górskich, startuje w nich garstka osób w porównaniu do masowych biegów ulicznych (przykładowo w ubiegłorocznym Maratonie Warszawskim wystartowało 10 tysięcy biegaczy, w sobotę w Beskidach na dystansie 50 km pobiegło 150 osób…). O ile nie jesteś w ścisłej czołówce zawodników raczej nie ma opcji, żeby cały dystans przebiec, zwyczajnie dlatego, że nie jest to osiągalne dla 90% startujących. Ultra to strome podejścia i jeszcze bardziej strome zbiegi, nierzadko wspinaczka i przewyższenia rzędu kilku tysięcy metrów. Dla większości zawodników to bardziej wyprawa niż bieg, bo biegnie się tak naprawdę 2/3, no może 3/4 dystansu, reszta to podejścia. Dystanse pokonywane w górach są bardziej męczące i wymagające niż trasy asfaltowe, dlatego przyjęło się, że np. 50 km po górach to tak jak 70 km na asfalcie, 80 – jak 110, itede itepe.
Konkludując – te 50 km, które przebiegłam w sobotę, dla zaprawionych ultrasów pewnie nawet koło ultra nie stało, dla mnie było to jednak zupełnie nowe, ciężkie przeżycie. Pierwszy tak długi dystans ever (bo do tej pory najdłuższy, jaki przebiegłam, to maratoński) i pierwszy tak długi bieg w górach (dotąd maksymalnie 29 km na obozie w Beskidach i 28 km na Rzeźniczku w Bieszczadach -> nie mylić z Rzeźnikiem, o którym za chwilę).
Więc tak, było to wyzwanie i tak, dla mnie było to ultra. Ultratrudne i arcyciekawe :P
Rozpęd przed Rzeźnikiem
Sobotni start na 50 km w ramach „Beskidzkiej 160 na raty” nie był docelowym startem, a swego rodzaju testem przed czerwcowym Biegiem Rzeźnika (85 km, 5000 metrów przewyższeń). Chcieliśmy z Edkiem (moim partnerem biegowym na Rzeźnika właśnie) sprawdzić, w jakiej jesteśmy formie, jak nasze ciała zareagują na taki dystans i z czym przyjdzie nam się zmierzyć w czerwcu w Bieszczadach.
Czego się spodziewałam? Różnych rzeczy, ale na pewno bólu, walki z samą sobą i chociaż minimalnej satysfakcji.
Co otrzymałam? Wszystkiego po trochu + lekcję pokory w gratisie.
Ból to tylko informacja
Zaczyna się niewinnie, od ośmiu kilo po asfalcie. Biegniemy, śmieszkujemy, jedna górka, druga, ale wciąż lekko i przyjemnie. Koło 10 kilometra już jesteśmy w górach, momentami, na bardziej stromych podejściach zaczynamy przechodzić do marszu, żeby nie tracić energii. Kilka kilometrów później biegniemy na ślepo za grupką biegaczy, którzy mylą trasę. Owczy pęd, bywa, ale przez ten mały błąd jesteśmy dwa kilometry, czyli ok. 15 minut w plecy. Tymczasem słońce świeci, pogoda jest piękna, widoki spektakularne – czego chcieć więcej od życia? Humory nam dopisują, bawimy się i nie przejmujemy zanadto extra kilometrażem.
Na pierwszym punkcie kontrolnym, mimo nadłożonych kilometrów, mamy 15 minut zapasu (trzeba się zmieścić w limicie czasowym). Jem kawałek banana, Edek wciąga ciastko, pijemy wygazowaną Kofolę (sztos, czeska cola bije na łeb tradycyjną) i lecimy dalej.
Dwadzieścia z hakiem. Robi się coraz wyżej. Prę przed siebie na podejściach, a na zbiegach, których wciąż jest jak na lekarstwo, lecę na łeb na szyję. Edek podupada, ciągnę go za uszy, pocieszam, że niedługo kolejny punkt kontrolny i żeby nie myślał o bólu. „Kolega powiedział mi kiedyś, że ból to tylko informacja” – żartuję sobie i nawet przez myśl mi nie przychodzi, że za godzinę, dwie, te słowa wrócą do mnie jak bumerang.
30. kilometr. Czuję, że coś dziwnego dzieje się z moimi dłońmi. Zerkam na nie i nie mogę wyjść z podziwu, że mam takie grube palce. Spuchłam. Dziwne, bo od samego początku piłam wodę i izo, więc powinno być ok. Dłonie pieką, ale nie myślę o tym, po prostu obserwuję organizm i staram się wyłapywać niepokojące sygnały. Póki co wszystko ok, choć odczuwam coraz większe zmęczenie. Odliczam dystans do kolejnego punktu kontrolnego na 34. kilometrze. Marzę o kabanosie i kofoli. Nie mogę już patrzeć na słodkie żele i batony, w ogóle na samą myśl o jedzeniu robi mi się niedobrze, ale przed nami jeszcze trochę drogi, trzeba jeść i trzeba pić. Tak przynajmniej mówili doświadczeni ultrasi.
Na drugi punkt kontrolny zlokalizowany przed najtrudniejszym i najdłuższym podejściem na Czantorię wpadamy z 25-minutowym zapasem. Jest dobrze, wciąż mamy szansę na złamanie ośmiu godzin. Taki wynik by nas satysfakcjonował. Nie przewidujemy tylko, że wraz z kilometrażem wzrasta poziom zjebania. Nie tylko fizycznego.
You know nothing, Jon Snow
Po drugim punkcie odżywczym Edek dostaje hiperpowera. Ramię w ramię nakurwiamy pod górę, wyprzedzając innych biegaczy i turystów po drodze. Jest dobrze.
Problemy zaczynają się koło 38. kilometra, czyli w momencie, gdy trzeba zacząć zbiegać. Edek leci w dół jak szalony, a ja nie jestem w stanie odpiąć wrotek.
Odkąd rok temu na obozie nauczyłam się puszczać (biegowo, oczywiście :P), nie mam oporów psychicznych przed prawie żadnym zbiegiem. Luzuję hamulce, patrzę przed siebie i lecę. Zbiegi są dla mnie największą nagrodą za wszystkie żmudne podejścia i nudne klepanie kilometrów po płaskim. To są te momenty, kiedy na maksa czuję prędkość, adrenalinę i niewyobrażalnie mocny strzał endorfin, m.in. przez zbiegi właśnie tak bardzo wkręciłam się w górskie bieganie.
Tak też miało być na „Beskidzkiej”, a tu chuj, czary mary, hokus pokus, śmingus dyngus, no coś kurwa ewidentnie poszło nie tak. Mięśnie (nie, nie głowa, wbrew pozorom) odmówiły posłuszeństwa. Może to wina tego, że sześć dni przed startem w ultra pobiegłam na maksa w Półmaratonie Warszawskim i nie zdążyłam się zregenerować? Może to wina ciężkich, kamienistych zbiegów, z jakimi do tej pory nie miałam do czynienia? Może zbyt sztywnych butów, które – choć przecież rozbiegane – od 35 kilometra uwierały tak bardzo, że miałam ochotę krzyczeć z bólu? A może to po prostu tylko gówniane tłumaczenie i tak naprawdę jestem cieniasem, który za wcześnie porwał się na ultra?
Nie wiem.
Wiem tylko, że z ostatnich 10 kilometrów pamiętam głównie ból i coś na kształt pseudouśmiechu przez zaciśnięte zęby, który miał sygnalizować, że ok, ajm fajn, ewryfinks grejt sonowebicz. Mimo głębokiej potrzeby przejścia w tryb „pierdolę, nie robię”, mobilizuję się na tyle, żeby zbiegać i gonić Edka, a ostatni kilometr pokonać w tempie poniżej 5 minut. Na metę wbiegamy razem, jak na Rzeźnickich partnerów przystało, z czasem 08:12:40.
Gdyby nie to, że się zgubiliśmy, pewnie złamalibyśmy osiem godzin.
Gdyby babka miała wąsy, to by była dziadkiem.
The end
To była ciężka i męcząca przygoda, ale przy tym świetna zabawa. Piękne widoki, ciekawi ludzie i rozmowy, durne żarciki pozwalające przetrwać najgorszy ból, a przy tym zmierzenie się ze sobą i próba sił na linii ja – ja. Bo wiesz, ze sobą możesz wygrać, siebie możesz okiełznać. Z górą nie wygrasz, góry nie okiełznasz. Możesz co najwyżej przygotować się na wszystko. Czyli tak naprawdę na nic.
Dzięki udziałowi w „Beskidzkiej” czuję jeszcze większą tremę przed Rzeźnikiem i jeszcze większy respekt do dystansu, który będziemy musieli pokonać. Wiem, że muszę się jeszcze mocniej i solidniej przyłożyć do treningów. I wiem, że choć ukończyłam swój pierwszy ultra w przyzwoitym czasie, zajmując 13. miejsce na 30 startujących kobiet, stać mnie na więcej.
Albo inaczej: myślę, że stać mnie na więcej. Bo wiedzieć to ja już nic nie wiem.
P.S. A to dopiero początek… ;)