Zazwyczaj blogerzy piszą o tym, jak bardzo bieganie zmieniło ich życie, poziom cholesterolu i branie w The View. Ba! Sama do niedawna popełniałam tego typu teksty, propagując nakurwianie kilometrów w tempie przedzawałowym po leśnych ścieżkach, górskich szlakach i w cudzych klatkach schodowych. Ale czasy się zmieniają, stawy starzeją, kontuzje przychodzą i odchodzą, Paulo Coelho. Dlatego właśnie dziś postanowiłam być nad wyraz oryginalna i napisać o tym, dlaczego niebieganie jest obecnie masthewem lajfstajlu nowobogackiej wyższej klasy średniej. Are you ready? A znacie Ewrynajt? To zapnijcie pasy! Ruszamy!
A NIE, SORRY
Nie możemy ruszyć, bo najpierw muszę Wam powiedzieć, dlaczego ja w ogóle przestałam biegać. Otóż w kwietniu roku pańskiego dwa tysiące siedemnastego, tuż po zrobieniu pierwszego w swoim życiu górskiego ultramaratonu, zjebawszy sobie lekko nogę, w sensie ucierpiawszy na tak zwane złamanie zmęczeniowe, dostałam od ortopedy, fizjoterapeuty i pana boga w jednym całkowity zakaz biegania do momentu aż struktura kości w mojej lewej stopie (był kiedyś taki film, „My Left Foot” z Danielem Day-Lewisem w roli głównej, fenomenalny obraz, polecam) się nie stenteguje. W sensie, wiecie.
No i nagle jeb. Człowiek, który przez ostatnie dwa lata biegał po 220-280 kilometrów w miesiącu, teraz w ogóle nie może w zasadzie nic z tą jedną stopą zrobić, nawet se na niej poskakać. Ale że ja jestem nadpobudliwy skurwesyn i w miejscu nie usiedzę, no to coś tam kombinowałam – a to jakaś siłownia, a to rower, a to tańce… Po jakichś dwóch tygodniach żałoby polegającej na mówieniu do swoich butów biegowych, modleniu się do zdjęć Adama Kszczota na Instagramie oraz wyrzuceniu ze znajomych na Facebooku wszystkich biegaczy, nagle doznałam objawienia niczym Krystyna Pawłowicz na widok kanapki w sejmowym bufecie.
Zrozumiałam jedną ważną, ale to zajebiście ważną rzecz.
SEN, SEKS, SENS
Po pierwsze dotarło do mnie, że odkąd przestałam biegać, wysypiam się. Wcześniej, kiedy miałam 4-5 treningów biegowych w tygodniu, co najmniej trzy z nich robiłam między poniedziałkiem a piątkiem, czyli w tygodniu pracy. Potrafiłam wstać o 5:30 rano, żeby wyjść i pierdolnąć przed pracą 20 kilometrów. Owszem, to dawało zajebistego powera, ale tylko na pierwszą część dnia. Potem po prostu stawałam się odwłokiem przytwierdzonym do wpół przytomnego mózgu, a wieczorem padałam na pysk o 22, nierzadko omijając w ten sposób bardzo ważną część ludzkiego życia zwaną seksem, #smutek.
Po drugie, nagle się kapnęłam, że przecież mogę spróbować (a raczej mam czas żeby spróbować) nowych sportów. Whoaaa. No coś niesamowitego! Odkryłam squasha, kręgle, planszówki i leżenie w jaccuzi (trololo). Doszłam też do wniosku, że pływanie nie jest wcale takie złe, a mnie nawet udaje się nie tylko nie utopić, ale też przepłynąć dwa baseny pod rząd, no i chuj, że na plecach?
Po trzecie, okazało się, że w końcu mam czas (i chęć) na pisanie! Ale takie wiecie, bardziej zaangażowane, że siadasz do kompa, dajmy na to o dziesiątej rano, a kończysz o osiemnastej. Tym sposobem powróciłam do pracy nad zarzuconą jakiś czas temu powieścią i bardzo dobrze, bo chwilę później odezwało się do mnie duże wydawnictwo i zaproponowało wydanie książki u nich :) Mam więc dodatkową motywację, żeby pisać pisać pisać i skończyć tę powieść, a potem (mam nadzieję) inwestować czas i energię w kolejne…
Czwartym i chyba największym szokiem było uświadomienie sobie, że bieganie do tej pory stanowiło dla mnie swego rodzaju wentyl bezpieczeństwa, dobrze znaną metodę na uciekanie od problemów, zagłuszanie ich, rozładowywanie różnych mniej i bardziej ciężkich do zniesienia napięć, wkurwów, smutków i żali. Kiedy nagle zostałam odcięta od możliwości „wybiegania problemów”, musiałam zacząć je konfrontować. Powoli uczyłam się więc akceptacji różnych własnych nie za fajnych stanów. Typu złość. Typu smutek. Typu niepokój. Powiadam, oswajanie ich i akceptowanie daje większą siłę niż zabiegiwanie…
No i po piąte… Zrozumiałam, że…
NIE JADĘ, KURWA, NA OLIMPIADĘ
Dotarło, że mogę sobie łamać życiówki, zdobywać medale, wyciskać z siebie sześćdziesiąte dziewiąte poty na treningach, ale umówmy się, zawsze pozostanę biegaczką-amatorką. Nie przejdę na zawodowstwo, bo:
a) nie mam do tego predyspozycji,
b) w zasadzie możemy skończyć na a) XD
A to oznacza, że nigdy z biegania żyć nie będę, nie zapewni mi ono bezpiecznej przyszłości, wręcz przeciwnie, może mi tylko ewentualnie pomóc szybciej zbankrutować (starty kosztują) albo połamać kulasy (kontuzje rzecz ludzka, zwłaszcza wśród biegaczy).
Trzymiesięczna przerwa od biegania pozwoliła mi zrozumieć, jak dużo czasu, energii, determinacji i wysiłku wymagał ode mnie ten sport. Będąc amatorką, trenowałam niemal jak zawodowiec, cały rytm dnia i niemal cały czas wolny podporządkowując jednej jedynej pasji. Cierpiała na tym moja praca, bywało, że też relacje z najbliższymi, moje pisanie, dokształcanie się i moje nerwy, bo często chodziłam sfrustrowana, że znów muszę wybierać – posiadówka ze znajomymi czy pobudka o siódmej rano w niedzielę i 30 kilometrów po Kampinosie?
Tych kilka miesięcy przerwy od biegania były jak wakacje i obóz terapeutyczny w jednym. Zrozumiałam, że choć kocham tuptać i na pewno nigdy nie zarzucę tego sportu na amen, nigdy też nie wrócę do uprawiania go z taką intensywnością i zawziętością jak kiedyś.
Po prostu, było minęło. Był czas na życiówki, na medale i na sportową adrenalinę, teraz jest czas na seks, drugs, rock’n’roll. Nie no, żartuję. To akurat przerobiłam w podstawówce.
MORAŁ
Tak trzeba żyć!
Foto jeżyka: Biddy the Hedgehog