Mówią, że do pewnych rzeczy trzeba dojrzeć. Coś w tym jest, skoro ja, zadeklarowana mięsożerczyni, wielbicielka pepperoni, pastrami, grillowanego kurczaka i smażonych steków, wytrwale wyśmiewająca wege-propagandę i wyrzucająca wegetarianom, że krzywdzą pędy, postanowiłam pewnego pięknego dnia przestać jeść mięso.
Dlaczego ja?
Pewnie myślicie, że zrobiłam to z przyczyn zdrowotnych, bo przecież jako świadoma konsumentka zdaję sobie sprawę z jakości mięsa dostępnego w większości sklepów, o hipermarketach nie wspominając i wiem, że żeby zjeść kawałek prawdziwej krowy czy świni, trzeba po prostu jechać do wujka na wieś i poprosić o zarżnięcie wybranego egzemplarza. Wiem również, że sałata dostępna w marketach pływa w ołowiu, a pomidory i marchewki w pestycydach i żeby naprawdę zdrowo się odżywiać, trzebaby samemu zostać rolnikiem i hodowcą w sakli mikro. Więc nie, kwestie zdrowotne nie miały większego wpływu na moją decyzję.
Kilka dni temu (niczym wyrzut sumienia) wyświetlił mi się na Facebooku filmik o hodowli cieląt. Przypomniałam sobie, że przecież tak naprawdę od dawna wiem, w jakich warunkach przetrzymywane i zabijane są zwierzęta hodowlane.
Wiem, że małe pisklaki masowo mieli się żywcem w wielkich maszynach, do których jadą na taśmie produkcyjnej. One way ticket. Ten film do dziś śni mi się po nocach.
Wiem, że cielaki przeznaczone na rzeź przetrzymywane są w klatkach o wymiarach dwa na jeden i że czasami spędzają w tych klatkach całe swoje życie.
Wiem, że wszystkie zwierzęta hodowane masowo są maltretowane. Bo liczy się sprzedaż, a więc różowe mięso, jaja z dwoma żółtkami i mleko o określonym zapachu.
Wiem o tym wszystkim od dawna, a jednak do tej pory udawałam sama przed sobą, że problem nie istnieje. Że te wszystkie kury i krowy, które przepuszczam przez swój układ pokarmowy, na pewno zostały zabite humanitarnie.
Wolałam jeść zamiast myśleć. Cieszyć się smakiem zamiast wziąć odpowiedzialność za to, jak wyglądać ma rzeczywistość, w której żyję. I tak, jak nigdy nie chciałabym obudzić się w orwellowskim 1984, tak już nigdy nie chcę żyć ze świadomością, że swoimi nawykami i upodobaniami przyczyniam się do cierpienia.
Czyjegokolwiek.
Utopia czy realizm?
Zdaję sobie sprawę, że sama świata nie zmienię, nie uratuję. Ale ja plus jakiś milion innych osób w samej Polsce (z badań Homo Homini wynika, że 3,2 proc. Polaków nie je mięsa) , których z dnia na dzień przybywa i które podchodzą do kwestii konsumpcjonizmu coraz bardziej świadomie i z coraz większą potrzebą zmian, jak najbardziej.
Był nawet ostatnio taki artykuł, nie pamiętam już, w „Polityce” albo w „Focusie”, w którym czarno na białym potwierdzono, że wzrastająca liczba wegan i wegetarian bezpośrednio przekłada się na spadek produkcji mięsa i liczbę zabijanych zwierząt.
To budujące. I potwierdza, że warto.
Czy trzeba mieć zwierzę, żeby to zrozumieć?
Mam dwa koty i (od niedawna) psa. To pierwsze zwierzaki w moim życiu, nigdy przedtem nie miałam nawet rybki, chyba, że liczą się karaluchy, mieszkałam z takimi kilka miesięcy za czasów studiów. Anyway, odkąd mam własne zwierzaki, a w zasadzie odkąd wzięłam za te zwierzaki pełną odpowiedzialność oraz otaczam je troską i miłością i chcę dla nich jak najlepiej, jestem bardzo wrażliwa na krzywdę wszelkich stworzeń.
Fotki z polowań, zdjęcia porzuconych psów i kotów łamią mi serce i sprawiają, że coraz mniej lubię ludzi, a coraz bardziej przejmuję się losem zwierząt, które jednak są na tej planecie dłużej od nas i choćby ze względu na to należy im się odrobina szacunku.
Jestem skłonna uwierzyć, że plus minus 300 tysięcy lat temu na terenie Afryki Subsaharyjskiej, doszło do jednej poważnej mutacji. I tak powstał człowiek, istota głupsza niż byśmy sobie tego życzyli.
Czy jestem hipokrytką?
Znajomi wegetarianie w bardzo delikatnych słowach dali mi odczuć, że w dupie byłam i gówno widziałam, kiedy oznajmiłam, że owszem, odstawiam mięso, ale zamierzam jeść ryby i owoce morza. No bo jak to tak? Ryba to nie zwierzę? Kurczak fe, mintaj spoko? Że niby, jak to swego czasu śpiewał ironicznie Kurt, it’s ok to eat fish cause they don’t have any feelings? Rozumiem ich ostrą reakcję. Ale też znam i rozumiem swój organizm, dla którego głównym źródłem białka przez ponad trzydzieści lat było mięso. Wychodzę z założenia, że poważne zmiany w życiu trzeba wprowadzać z głową, a nie na wariata. Dlatego postanowiłam póki co zostawić w diecie ryby i nabiał, z założeniem, że będę te produkty ograniczać, a z czasem może je wyeliminuję. Czy dam radę? Nie wiem. Wiem, że chcę jak najlepiej i że już teraz czuję się kilka kilogramów lżejsza. Psychicznie. Bo fizycznie to wiadomo. Cudów nie ma ;)
Fot. Mateus Bandeira, Unsplash.com