Stoję sobie dzisiaj rano przy kasie w oszołomie, bo mnie koty zmusiły (PAJONK KARMANAMSIEKONCZYLA FSTAWAJ, IĆ STONT, DO SKLEPU IĆ, JUSZ, BO JAK NIE, TO UMRZESZ MIAŁ MIAŁ MIAŁ MIAŁ, BEMBENKI CI W USZACH MIAŁ MIAŁ MIAŁ ROZPĘKNIEMY MIAŁ).
Przede mną jedna pani z górą zakupów, przed panią jeden pan bezdomny zaopatrujący się w piwo i pięćdziesiątkę, a na kasie pan w okularach, bez żadnych innych znaków szczególnych. Jeszcze bezdomny dobrze nie odszedł, a już kasjer na głos wyraża swoją opinię na temat (bo przecież wszyscy mamy opinię na temat) wątpliwej higieny ostatniego klienta.
Kasjer: – Powinni nam tu odświeżacze powietrza rozdawać (he he). – No normalnie masakra… – kieruje słowa do kobiety przede mną – myślałem, że zaraz się tu… – ucina, teatralnie zakrywając nozdrza dłonią. Pani ochoczo przytakuje i z filuternym błyskiem w oku oraz uśmiechem XIX-wiecznej pensjonarki na próżno poszukuje mojej aprobaty.
Wypakowuję powoli te swoje Puriny, żwirki i trochę ludzkiego jedzenia (AGDZIE NASZ KURCZAK JA SIEPYTAM ZDRADZIECKA MORDO PAJONKOWA? IĆ DRUGI RAZ, NIC NAS TO NIE OPCHODZI MIAŁMIAŁMIAAAAŁ) i czuję, jak powoli zbiera się we mnie niezgoda na to, co słyszę, widzę i obserwuję. Już mam się ugryźć w język, już mam udać, że nic nie widziałam, nic nie słyszałam, ale rozglądam się, a tam za mną w kolejce trzy młode osoby, jeden starszy pan i wszyscy milczą albo uśmiechają się głupkowato. I stoję tam, wśród nich, i tak sobie myślę, że jak nie ja, to kto?
– Wie pan co… – zaczynam nieśmiało, acz zdecydowanie, zwracając się w stronę kasjera – czasami warto do drugiego człowieka podejść z pewną dozą zrozumienia, empatii…
– Ale on sam sobie takie życie wybrał! – przerywa mi kasjer, ewidentnie podburzony tym, że ośmieliłam się zwrócić mu uwagę.
– Dokładnie! – do Auchanowego Ruchu Jechania po Bezdomnych dołącza pani sprzede mnie.
– Oni się kręcą po sklepie, śmierdzą…
– Ja też czasem śmierdzę, jak się spocę – stwierdzam. – I idę o zakład, że panu, przynależącemu do tego samego gatunku, co bezdomni, czyli tak zwanego ludzkiego, też niekiedy zdarza się śmierdzieć – mówię – i klienci przy kasach muszą jakoś z tym żyć.
– Ale co mi tu pani?! – kasjer podnosi głos. – Ja się myję! Jak pani śmie! Mnie! Porównywać! Do! Takiego! – jedzie na wysokich tonach, niemal się zapowietrzając.
– Proszę na mnie nie krzyczeć – proszę – bo ja z panem bardzo spokojnie rozmawiam i nie podnoszę głosu. – Skąd państwo – przenoszę wzrok na kobietę przede mną – wiedzą, jakie życie sobie wybrał ten człowiek? Skąd wiecie, co przeżył, przez co przeszedł, jak…
– Ja akurat wiem! – znów zostaję zakrzyczana, tym razem przez panią. – Tego znam! Pani tu mieszka? Na Pradze? Na stałe? – strzela we mnie serią pytań, ewidentnie powątpiewając, że odpowiem twierdząco.
– Tak, mieszkam. Na stałe. Od dwóch lat.
– A chodził kiedyś za panią? Chodził? Bo za mną chodził! A jeździł za panią autobusem pięć przystanków, żeby pieniądze wydębić? Jeździł? Bo za mną jeździł.
– Nie, ale…
– No właśnie, tak myślałam!
– Nie, ale – tym razem postanawiam, że nie dam się zakrzyczeć – codziennie jeżdżę komunikacją miejską, bardzo często, zwłaszcza teraz, zimą, z bezdomnymi. Nie daję im pieniędzy, bo to jak kopanie leżącego, ale zawsze porozmawiam, zapytam, czy coś do jedzenia kupić, czy wiedzą, gdzie mogą przenocować. Tak, wiem, że śmierdzą, też mam nos, ale…
– Jakby się umył, to by nie śmierdział – stwierdza Paulo Coelho zza kasy.
– A gdzie ma się umyć, jak na ulicy mieszka? – pytam grzecznie.
– W noclegowni! Ale on do noclegowni nie pójdzie, bo mu tam pić nie pozwalają – uświadamia mnie kasjer, jakbym nie wiedziała.
– Owszem, nie pójdzie, bo jak większość bezdomnych, jest alkoholikiem – mówię. – A alkoholizm to choroba, uzależnienie. Nie da się pstryknąć palcami i ot tak przestać pić.
– To jak jest chory, to niech się leczy! – mówi Paulo Coelho, ucinając temat.
Pakuję swoje rzeczy w milczeniu. Wiem, że nie dociera… Jest mi przykro. Przecież ja zdaję sobie sprawę, że w większości przypadków bezdomni trafiają na ulicę z powodu kłopotów, w które sami się wpakowali. Wiem, że zamiast nocy w łóżku i prysznica, wybierają wódkę. Wiem też, że często do tak skrajnych postaw i wypadnięcia poza margines, doprowadza ich coś, na co ludzkość do tej pory nie wymyśliła lekarstwa: ogromna samotność, ogromna wrażliwość i nieumiejętność radzenia sobie z rzeczywistością. Być może nigdy nie doświadczyli miłości. Może nie spotkali osoby, która dałaby im ciepło, pomoc… A może byli kawałami skurwysynów, którzy bili żony, bili dzieci i teraz żałują? Nie wiem… Wy też nie wiecie. I ci wszyscy ludzie przy kasie też nie wiedzą.
Pani odchodzi, mamrocząc coś pod nosem, że ona tego bezdomnego zna i on sam sobie wybrał takie życie. Ludzie za mną milczą. Z kasjera powoli schodzi para.
– Jedyne, na co chciałam zwrócić uwagę, to że wszyscy jesteśmy ludźmi. I że łatwo kogoś oceniać, kiedy się nie zna jego sytuacji… Nikt z nas tak naprawdę nie ma pojęcia, przez co przeszli ci, którzy wylądowali na ulicy i dlaczego upadli. Myślę, że nie nam to oceniać. Czasem wystarczy zwykła życzliwość – ona więcej dobrego może zdziałać niż litościwie rzucone dwa złote i ostentacyjne zatykanie nosa… – urywam, bo głos mi się trzęsie, zasuwam torebkę, do której upchałam pół sklepu.
– To będzie 122 złote i trzydzieści osiem groszy.
– Kartą będzie.
– Proszę bardzo. I pin.
Stuk. Stuk. Pik. Pik.
– Przepraszam, że na panią nakrzyczałem. Nerwy mnie poniosły. Nie powinienem był.
– Ja też przepraszam, jeśli poczuł się pan obrażony porównaniem do alkoholika. Nie taki był mój zamiar, żeby pana urazić.
– Do widzenia pani, dobrego dnia życzę.
– Dziękuję i wzajemnie. Do widzenia państwu.
Fot. Jilbert Ebrahimi, Unsplash.com