Odkąd pamiętam, lubiłam babrać się w ludzkiej psychice. Od komedii romantycznych zawsze wolałam dramaty, bardziej jarały mnie thrillery psychologiczne niż horrory, nigdy nie rozumiałam fenomenu typowych blockbusterów, bo wolałam kino niezależne, eksperymentalne. Nic dziwnego, że szybko pokochałam obrazy Hanekego i Altmana, Dogmę 95 (ascetyczny manifest Larsa von Triera i trzech duńskich reżyserów zakładający m.in. kręcenie filmów „z ręki”, bez użycia scenografii czy dodatkowego światła), psychodeliczne wizje Lyncha, jedyną w swoim rodzaju mieszankę wybuchową krwi, ironii i trashu u Tarantino, wrażliwość Dolana, geniusz Kubricka (który, jak się po latach okazało, prywatnie był przemocowym tyranem), specyficzny humor Zelenki i Kusturicy, czy to emocjonalne spustoszenie, które pozostawiają w widzu dzieła Lathimosa.
Dziś chciałabym polecić Wam dwa filmy, które są obrazami tak mocnymi i trudnymi, że (o ile zdołacie obejrzeć je do końca) zostaną z Wami na zawsze i na zawsze zmienią Wasze myślenie w pewnych kwestiach. I nie, nie mam tu na myśli takich kwiatków jak „Ludzka stonoga” czy „Głębokie gardło”, raczej dzieła, które w sposób przemyślany, konsekwentny i bezkompromisowy przekraczają normy, przełamują fale, fal nie ma fal nie ma fal.
Moja lista tego typu obrazów jest długa, dlatego postanowiłam podzielić swój tekst na kilka części, żeby Was nie zniechęcać na wstępie przydługawym esejem i i uniknąć komentarzy typu ctrl;del ;)
Zaczynam od filmu, który w Polsce miał swoją kinową premierę kilka dni temu i który – w porównaniu z innymi obrazami, o których będę mówić w ramach tego cyklu, wcale wybitny nie jest. Ale należy o nim wspomnieć z co najmniej dwóch powodów. Nakręcił go Lars von Trier. I bardzo możliwe, że jest to jego ostatni film.
Uwaga! Niektóre fragmenty poniższych recenzji mogą zostać uznane za spoiler.
#1. Dom, który zbudował Jack
„Dom…” to jeden wielki fuck pokazany przez von Triera całemu Cannes, widowni, innym twórcom oraz środowiskom feministycznym, które od dawna słusznie oskarżają reżysera o ksenofobię i mizoginię.
Dla nieznających sytuacji – w 2011 roku, podczas festiwalu w Cannes, Lars von Trier (który przybył wówczas na Lazurowe Wybrzeże ze swoim najnowszym i chyba ostatnim naprawdę wybitnym filmem – „Melancholią”) wywołał skandal na światową skalę stwierdzając podczas konferencji prasowej, że rozumie Hitlera i prawdopodobnie sam jest nazistą. Wypowiedź reżysera została wyciągnięta z szerszego kontekstu, but still – okazywanie empatii Hitlerowi w XXI wieku jest trochę jak nasikanie komuś na twarz – niesmaczne. Efekt został osiągnięty – Lars po raz kolejny zszokował środowisko i zapracował sobie na wilczy bilet – przez kilka lat miał zakaz wstępu na najważniejszy europejski festiwal filmowy. Sytuacja zmieniła się w zeszłym roku. Reżyser z wielkim przytupem i pierwszym od siedmiu lat filmem wrócił do Cannes i… znów przyprawił niektórych o mdłości.
„Dom, który zbudował Jack” jest obrazem zrealizowanym poprawnie, ale próżno szukać tu starego dobrego von Triera z końcówki ubiegłego wieku. W jego najnowszym obrazie dostrzegam inspirację popkulturową pulpą Tarantino, ”Seven” Finchera, „Lobsterem” Lathimosa, ale przede wszystkim biografiami największych seryjnych morderców w historii: Teda Bundy’ego, Charlesa Mansona, Dusiciela z Bostonu, Stalina czy Hitlera… Tak. Lars znów nie bierze jeńców, zresztą sam przyznaje, że „Dom…” to jego najbrutalniejszy film. Mamy więc pokazaną z bliska mastektomię wykonaną na żywca nożem kuchennym, polowanie na matkę z dziećmi w lesie z dubeltówką, odcinanie nóżek kaczuszkom i zbiorowy mord za pomocą jednego naboju (w ten sposób – przywiązując ofiary jedna za drugą do metalowego klęcznika – naziści zabijali Żydów, kiedy brakowało im amunicji). Tytułowego bohatera fascynują nie tylko najwięksi zbrodniarze w historii, ale też twórcy na miarę Goethego, Wergiliusza, Goulda, czy (w domyśle) samego von Triera… Zbrodnie Jacka mają być usprawiedliwione jego wyższym celem – mężczyzna pragnie stać się artystą, którego zapamięta świat. Swoje ofiary fotografuje, robi z nich rzeźby i instalacje. Sam siebie nazywa Mr Sophistication (w wolnym tłumaczeniu Pan Wyrafinowanie) podczas gdy tak naprawdę jest po prostu cierpiącym na nerwicę natręctw niezrealizowanym prywatnie i zawodowo inżynierem, który nie potrafi nawet wybudować domu. Von Trier nie próbuje wytłumaczyć swojego bohatera, nie szuka przyczyn jego chorych zachowań w przeszłości, do ostatniego momentu robi wszystko, żebyśmy nie potrafili utożsamić się z Jackiem, a jednocześnie pokazuje go jako typowego „chłopaka z sąsiedztwa” (patrz: Ted Bundy), z którym prędzej skoczysz po pracy na piwo niż pójdziesz odcinać głowy niewinnym ludziom. Tymczasem Jackowi daleko do normalności.
Ciężko oprzeć się wrażeniu, że cierpiący na depresję i stany lękowe, uzależniony od alkoholu, narcystyczny i przekonany o własnej wyższości von Trier buduje postać Jacka przez pryzmat siebie samego. Ba! On chce, żeby widz doskonale o tym wiedział. Zdaje się wręcz pytać: gdzie przebiega granica między artystyczną wolnością a krzywdą? Do jakich kroków muszę się posunąć, żeby jeszcze bardziej cię obrazić i upokorzyć? Bo von Trier w swoim najnowszym filmie to właśnie robi. Obraża środowisko filmowe i w zasadzie całą ludzkość, wracając do Holocaustu i gloryfikacji Hitlera. Upokarza kobiety, przedstawiając wszystkie bohaterki „Domu…” jako tępe dzidy, idiotki (Jack jedną ze swoich ofiar nazywa Simple – Prosta, przyznaje też, że „z kobietami łatwiej mu się współpracuje”). No i, co chyba najgorsze, w swój bezczelny, ironiczny i protekcjonalny sposób wystawia na próbę nasze morale, serwując taką dawkę przemocy, której normalny człowiek raczej nie jest w stanie znieść (podczas pokazu w Cannes salę kinową opuściło ponad 100 osób). W ostatniej części filmu, „Epilogu”, reżyser już jawnie drwi ze swojej widowni. W pewnym momencie dociera do Ciebie, że w głębi duszy kibicujesz Jackowi, który trafiwszy do czeluści piekieł, podejmuje karkołomną próbę wydostania się z pandemonium. A po seansie patrzysz w lustro i pytasz siebie: „jak to o mnie świadczy?”.
Ciężko stwierdzić, z kogo bardziej szydzi Duńczyk w swoim ostatnim filmie – z nas, czy z siebie? Czyje pomniki burzy? Innych wielkich artystów, czy ten własny, budowany latami? Z jednej strony film można odebrać jako laurkę reżysera pod swoim adresem (w „Domu…” pojawiają się migawki z innych filmów von Triera, m.in. z „Królestwa”, „Nimfomanki” i „Melancholii”), z drugiej, jako podsumowanie jego całej twórczości i pożegnanie z kinem, z trzeciej – jako smutną konkluzję, jednoosobowy manifest: „kiedy nie tworzę, jestem nikim, jestem jak Jack”.
W całej twórczości von Triera są może ze dwa filmy, których nie da się uznać za „ryjące banię”. Pozostałe dzieła reżysera w mniejszym lub większym stopniu odciskają trwały ślad na psychice widza, zwłaszcza obrazy, które powstały pod koniec ubiegłego wieku w duchu Dogmy, takie jak „Idioci” czy „Przełamując fale”. Obiecuję o nich jeszcze napisać.
Tymczasem…
#2. Funny Games
W kategorii „filmy o psychopatach” ten jest chyba najlepszym, jaki widziałam w życiu. Reżyser Michael Haneke też prowadzi z widzem swoistą grę, ale robi to w sposób o wiele bardziej bezpośredni i zarazem [sic!] wysublimowany niż Lars von Trier w swoim ostatnim filmie. Warto tutaj uściślić, że to Trier czerpie z twórczości Hanekego, nie na odwrót. Starszy o ponad dwie dekady od „Domu, który zbudował Jack” obraz „Funny Games” bije na głowę ostatnie dzieło Duńczyka.
Tak naprawdę to Haneke po raz pierwszy zapytał widza, jak wiele ten jest w stanie znieść, patrząc w ekran. To on obnażył naszą sadomasochistyczno-voyerystyczną potrzebę przyglądania się przemocy z ukrycia. Przez półtorej godziny obserwujemy, jak dwóch młodych mężczyzn torturuje psychicznie i fizycznie małżeństwo i ich dziecko. Jednak za każdym razem, kiedy już chcemy sięgnąć po pilota albo włączyć spację w laptopie, coś nas powstrzymuje. Być może jest to jeden z wielu nieoczekiwanych zwrotów akcji? Może fascynacja sposobem myślenia i działania oprawców? A może po prostu z utęsknieniem czekamy na moment, w którym złoczyńcy zostaną ukarani? Haneke wie, czego oczekuje widownia, ale ani myśli jej tego dawać. Przeciwnie, jeszcze bardziej podkręca atmosferę i zwodzi. W jednej z kluczowych dla przebiegu akcji scen, bohater-psychopata chwyta pilota i cofa film o kilkanaście klatek, zwracając się przy tym bezpośrednio do widza, jakby chciał powiedzieć „Co, myślałeś, że sprawiedliwości w końcu stanie się zadość? A takiego wała!”.
To, co najbardziej wyjątkowe w filmie Hanekego to fakt, że pozbawiony jest ścieżki dźwiękowej, a sceny przemocy (zupełnie inaczej niż u von Triera) dzieją się poza kadrem. Słyszmy chrzęst łamanych kości albo odgłosy uderzeń, widzimy zamachującego się na swoją ofiarę psychopatę, ale tak naprawdę to nasza wyobraźnia podpowiada nam resztę, co – jak się okazuje – jest o wiele straszniejsze, bo to my jesteśmy autorami wszystkich ciągów dalszych, jakie rozgrywają się w naszych głowach.
W „Funny Games”, podobnie jak w „Domu…” również nie znajdziemy odpowiedzi na pytanie, co kieruje umysłem psychopaty. Nie dowiemy się, dlaczego zabija. Pozostanie nam do rozstrzygnięcia inna kwestia: czy przemoc jest obecna w kinie dlatego, że taką potrzebę odczuwają twórcy, czy dlatego, że takiej „rozrywki” pragną widzowie?
W filmie Hanekego przemoc jest zabawą. Nie da się go obejrzeć dwa razy. A jednak, jest to arcydzieło.
C.D.N.
* Tytułu tego tekstu nie wymyśliłam ja – zrobili to ONI. Zachęcam do obserwowania ich fanpejdża.