Znów nie mogę zasnąć. Trwa to już dziewiąty dzień, powoli zaczynam widzieć w ciemnościach.
Znów się odkryłam. Rozchyliłam poły skórzanego płaszcza, wystawiając wnętrzności na widok publiczny. Pulsujący mózg pękający w szwach od natłoku myśli. Rozedrgane nerwy i synapsy nie dźwigające bezmiaru klęski. Serce, to stające z przerażenia („umrę sama, znajdą mnie, gdy smród rozkładającego się ciała rozdrażni nozdrza sąsiadów, wykrzywi im usta w nieznośnym grymasie, a żołądek zaprosi do tanga przy klozecie”), to bijące szybko, w tempie astrofizycznym doganiające promień światła („doniczegosięnienadajeszdoniczegosięniemadajeszdoniczegosięnienadajesz”).
Znów próbuję zrozumieć. Bo się pogubiłam, popełniłam. Błędy, nie samobójstwo, choć może czas rozważyć to drugie. Słaby żart, co?
Brakuje mi chusteczek.
Zawsze w tych samych, prostokątnych opakowaniach. Zawsze na niskich stolikach ustawionych między jednym fotelem a drugim. Jakby ktoś je do tych stolików, za przeproszeniem, przyspawał. Są jak żałosny rekwizyt. Jak wyrzut sumienia. Kwintesencja słabości. Chusteczki higieniczne w gabinetach terapeutycznych.
Zmieniają się kolory ścian (choć dominują ciepłe żółcie), rodzaje stolików (ostatnio modne są szklane), obicia foteli i ich tekstura (te nowe onieśmielają, starsze przynoszą ukojenie rozedrganym dłoniom – można je skubać), ale chusteczki… Chusteczki zawsze pozostają te same.
Białe języki wywalone bezczelnie z papierowych gęb. Trochę szydercze, a trochę okrutne, niczym niema zapowiedź Twojego upadku. Ostatecznie i tak będziesz płakać. A człowiek, który płacze, jest bezbronny. Jest słaby. Upadł.
W XXI wieku nie upadamy. Nie okazujemy słabości. A każdy ma broń. Jeśli nie w formie spluwy, to przynajmniej pancerza, zbroi. Tak, uzbrajamy się. W niecierpliwość, cięte riposty, sarkastyczne komentarze, twarze bez wyrazu i wyrazy bez sensu. W seksi pupy, płaskie brzuchy, mocne mięśnie, twarde dupy, łby zakute. Jak boli, to keto, jak smutno, to koko, jak nudno, to keks. Seks. Ale żadnego mazania się, zrozumiano? Żadnych dramatów i traum. Draum.
No więc za każdym razem sięgam do papierowego pudełka na dzień dobry, przy wejściu. Biorę jedną małą chusteczkę i dmucham w nią nos. Czasami, bo mam katar, a czasami, bo go nie mam. Tym samym umniejszam znaczenie chusteczek higienicznych w gabinetach terapeutycznych.
Odzieram je z perfidnej roli demaskatora ludzkich słabości. Podważam sens ich istnienia i funkcjonowania w przestrzeni publicznej. Odbieram im ostatnie resztki godności. Trywializuję, wskazuję ich miejsce, umniejszam zasługi. Prawdziwy człowiek współczesny.
Po takim rytuale wejścia mogę z godnością zapaść się w fotel. Zostać pełnoprawnym uczestnikiem sytuacji terapeutycznej.
Teraz nie ma sytuacji. Nie ma chusteczek. Nie ma, jak u Szczygła. Wirus jest. Wirus i dwa kilometry do poradni NFZ z ucałowaną przez wszystkich potrzebujących klamką.
Brakuje mi żółtych ścian i pożółkłych wąsów mojego terapeuty. Brakuje mi bezpiecznej przestrzeni, w której bezwstydnie znów mogłabym rozchylić poły skórzanego płaszcza i pytać. Pytać głupio, durnie, samą siebie, bo przecież nikt inny nie udzieli odpowiedzi. Sama muszę dojść. Po wszystkich niewypałach, odłamkach, przykrych słowach powiedzianych niepotrzebnie i błędach wracających rykoszetem. Stopy mi krwawią, ciało boli, a do celu daleko, nie widać go nawet na horyzoncie.
Czy jestem złym człowiekiem?
Pytam ścian w pustym domu. Pytam kota, psa i zmęczoną panią w lustrze. Pytam sąsiadów na balkonie, gdy wychodzę na papierosa, choć przecież miałam nie palić, już nie paliłam. Pytam cały świat, ale świat milczy, bo świat ma mnie w dupie, bo kimże ja jestem, żeby być kimś?
Dziś jestem złym człowiekiem.
Przepraszam.
Być może jutro pozwolę sobie po prostu być.