Dużo było ostatnio o czołowych polskich blogerach. Że się panoszą. Że tworzą zamknięte dla innych pomniejszych blogerów kółko wzajemnej adoracji. Że uprawiają liziduping. Że ciągle te same gęby, te same kampanie, to samo spijanie sobie z dzióbków… I wiecie co? To straszny bullshit jest.
Nie będę tłumaczyć, co, kto i dlaczego. Każdy ma swoje racje i swoje święte przekonanie, że jego prawda jest najjegszo, jakkolwiek źle by to nie brzmiało. O tym, jak się blogery wzajemnie prztykały w nosy, możecie sobie przeczytać np. tu, tu i tu. Albo tam (polecam zerknąć na komentarze pod wpisem) i siam.
Ja napiszę parę słów od siebie i znikam, bo mi się łosoś piecze.
Po pierwsze – fakt, że do dużych kampanii reklamowych zapraszani są wyłącznie czołowi polscy blogerzy nikogo nie powinien dziwić. Ci ludzie, w przeciwieństwie do blogerów małych, niszowych, nieodkrytych, czyli po prostu niepopularnych, mają nie tylko zajebisty zasięg, ale też bardzo mocno stargetowaną grupę czytelników. Gdyby Ferrari miało zaprosić do swojej reklamy Kubę Wojewódzkiego albo Wojciecha Malajkata, to jak myślisz, na kogo padłby wybór? No właśnie. Tak samo jest z blogerami. Im większy masz zasięg i im bardziej Ty i Twoi odbiorcy wpasowujecie się w wizerunek marki, tym jesteś droższy i tym bardziej się o Ciebie biją. To oczywiste.
Po drugie, co ci wielcy blogerzy niby sobą reprezentują? Bo ja wiem? Chociażby to, że paru z nich rzeczywiście przetarło nam szlaki? Że są w tej branży już bardzo długo i zjedli na tym zęby? Że najwidoczniej mieli na tyle cierpliwości, samozaparcia i wytrwałości, że udało im się wybić? A może niektórzy z nich są nawet dobrzy w tym, co robią? No doprawdy, nie wiem…
Po trzecie, jeśli rzygasz już tymi samymi mordami, to po prostu przestań je oglądać. Tkaczyk albo Budzich to nie Natalia Siwiec, nie wyskoczą Ci z lodówki i nie będą świecić cycem z ekranu telewizora. Wystarczy, że przestaniesz ich subskrybować i followować, odlajkujesz fanpejdże i po sprawie. Ja np. jakiś czas temu przestałam zaglądać do Tomka T., bo od kilku miesięcy facet mnie permanentnie wkurwia. Ale czy to znaczy, że mam go hejtować? Pisać, że już nim rzygam i nie mogę na niego patrzeć? A po co to komu? Po prostu przestałam go czytać. Ani on od tego nie umrze, ani ja za wiele nie stracę. End of topic.
Po czwarte, może i czołowi polscy blogerzy spijają sobie z dzióbków, ale czy my – mniejsi przedstawiciele blogosfery nie robimy tego samego? Też się nawzajem hashtagujemy, linkujemy do swoich tekstów, komentujemy swoje blogi i wzdychamy, jacy to jesteśmy zajebiści. Bo jesteśmy. I tamci też są. W ogóle wszyscy tworzymy jedną wielką zajebistą rodzinę blogerów. Prawie jak w „Dynastii”. Duzi blogerzy to Carringtonowie. Mali to Alexis ;)
Po piąte, nie powiedziałabym, że czołowi blogerzy zamykają się na tych mniejszych. Nie powiedziałabym też, że to banda zadufanych w sobie dupków. Ba! Niektórzy nawet podejmują różne inicjatywy, mające na celu pomoc blogerom oraz ich integrację.
Weźmy Ilonę Patro (Blogostrefa) i Maćka Budzicha (Mediafun), którzy stworzyli Galopującego Pancernika, a wspólnie z Jakubem Górnickim (Podróżniccy) organizują cykliczne spotkania „Och my blog!” dla blogerów małych, dużych, brzydkich ładnych, z jajami, bez jaj, znanych i nieznanych. Dowód? Na Ochmajblogu byłam już dwa razy, świetnie się bawiłam i mnóstwo wyniosłam z tych spotkań. Wystarczyło wysłać formularz zgłoszeniowy i napisać trzy zdania. Ekipa ze Studium Przypadku odwala kawał dobrej roboty, organizując cykliczne Pogaduchy Blogerów, dzięki którym możesz: a). świetnie się pobawić, b). posłuchać ludzi, którzy mają coś do powiedzenia na temat marketingu, social media, blogosfery, etc., c). poznać innych blogerów, nawiązać kontakty i również dzięki temu stawać się bardziej rozpoznawalnym w sieci.
Odnoszę wrażenie, że przez wiele osób, które obrażają się na czołówkę polskiej blogosfery, przemawia zwykła zazdrość. Jasne, każdy bloger chciałby mieć milion odwiedzin i 500 tys. UU miesięcznie. Jasne, każdego może frustrować fakt, że prowadzi bloga już dwa lata, a wciąż jedyną propozycją współpracy, jaką dostał, był barter. Każdy może mieć czasem serdecznie dość, nie widząc efektów swojej ciężkiej pracy. Tylko czy zamiast skupiać się na innych, nie lepiej robić swoje? Kolokwialnie rzecz ujmując, zapierdalać na swoją świetlaną przyszłość w blogosferze? Być może i Ty za rok albo trzy będziesz reklamował jabłkowe piwo i dzwonił do cioci z Paryża. A może nie. Jedno jest pewne – sukces nie przychodzi na dzień dobry z pocałowaniem ręki.
P.S. No i kurwa łosoś mi się przez Was spalił.