Zaczyna się niewinnie. Wstajesz rano w niezłym humorze. Słońce nieśmiało zagląda do pokoju i coś w środku mówi ci, że to będzie piękny dzień. Podśpiewując, zmierzasz w kierunku kuchni, żeby zaparzyć małą czarną i … Kurwa. Kawa się skończyła. Ale to dopiero początek.
Wciąż optymistycznie nastawiona do życia stwierdzasz, że wciągniesz trochę kofeinyw drodze do pracy. Może nawet zaszalejesz i weźmiesz sobie moccę z Kofihewen. Wtem, dzwoni telefon. Służbowy. To szef z pytaniem retorycznym, gdzie ty się, do Chu Wacława podziewasz? Jest środa, godzina 9:30. Studencki kwadrans już minął. Dziękujesz za informację i po raz 528 rzucasz budzikiem o ścianę. Zaczyna dzwonić.
Zakładając gacie, prostujesz włosy i szukasz jakiejś wyprasowanej bluzki. Tracisz na to 10 minut, po czym przypominasz sobie, że od pół roku nie pracujesz w korpo i możesz przyjść do firmy na Mel C – w dresach i brzydko. Jeszcze tylko gubisz szkło kontaktowe, świnisz sobie grzywkę tuszem do rzęs, przywalasz stopą o drzwi od łazienki i możesz wychodzić.
W tramwaju dociera do ciebie, że kartę miejską zostawiłaś w torbie na siłownię. Biletomat zżera ci ostatnie 4 złote, a nikt nie ma rozmienić pięciu dych. Jedziesz na gapę. Cóż za adrenalina. Mijasz się z kanarem w drzwiach, wymieniacie uprzejmości, „panie kanarze, jaki pan przystojny”. Ludzie to jednak naiwni są. Chowasz mandat do kieszeni i wysiadasz z tramwaju z godnością.
Kiedy wchodzisz do pracy, spojrzenie szefa każe ci milczeć i umierać w męczarniach. W skrzynce masz 76 nieprzeczytanych maili, z czego 50 kończy się wykrzyknikiem. Poza tym to, co zwykle. Ktoś krzyczy, ktoś płacze, komuś ktoś podpierdolił bułkę. Jesteście jak jedna wielka rodzina, przy czym ty pełnisz rolę matki. W trakcie, gdy ratujesz świat, dzwoni twój szef nr 2 i zleca ci napisanie artykułu. Na wczoraj.
W przypływie rozpaczy zjadasz Snickersa i popijasz colą. Jesteś słabym człowiekiem. Postanawiasz coś zmienić.
Kiedy wieczorem zakładasz swoje nowe najki lunarglajdy czujesz się niczym młoda bogini. Wybiegasz z domu, mkniesz przez warszawskie ulice w świetle zachodzącego słońca, miejscowi żule na twój widok uchylają czapeczki z daszkiem w wyrazie uznania. Wiesz, że nic nie może cię powstrzymać. Na ósmym kilometrze upadasz na murawę z gracją godną Lewandowskiego, łapiąc się za kolano i krzycząc „nieeeeeeeee!”. Do domu wracasz już jako kaleka. Na życiówkę w półmaratonie raczej nie masz co liczyć, więc przez łzy czytasz artykuły na bieganie.pl i zapijasz je winem.
O 3 nad ranem przypominasz sobie, że ktoś wspominał coś kiedyś o jakimś artykule. Idziesz do kuchni, żeby zrobić sobie kawę…