Świetna organizacja, cudowni kibice, zimne piwo i upał, który większości zawodników pokrzyżował plan złamania życiówki – tak w kilku słowach można podsumować VII PGNiG Grodziski Półmaraton Słowaka. Można też napisać, że to, co działo się w niedzielę w małym miasteczku na Zachodzie Polski, przeczy wszelkim prawom logiki: na trasie modlisz się o szybką śmierć i marzysz o harakiri. Pół godziny po przekroczeniu mety banan nie schodzi Ci z twarzy, zapijasz kiełbasę piwem i obiecujesz sobie, że jeszcze tam wrócisz. Trochę chore, przyznaję.
Do Grodziska jechałam z duszą na ramieniu, bolącym mięśniem czworogłowym uda i brzuchatym łydki. Dwa tygodnie wcześniej na treningach wykręcałam dobre czasy, a znajomi biegacze przepowiadali mi złamanie godziny czterdzieści, czyli poprawienie wyniku z Warszawy o ponad 4 minuty. I życiówkę. Teraz zastanawiałam się, czy w ogóle przekroczę linię mety. Diagnoza: przeciążenie. Popularne wśród biegaczy, którzy intensywnie trenują do zawodów. Wypisz wymaluj, ja. Może popełniłam błąd i przesadziłam z liczbą treningów albo niedostatecznie rozciągnęłam się po jednym z nich? Może robienie interwałów w nowych butach na trzy tygodnie przed półmaratonem nie było dobrym pomysłem? A może po prostu wisi nade mną klątwa, bo rok temu historia była podobna? Dwa tygodnie przed „Słowakiem” siadła mi łydka i ostatecznie nie pobiegłam, choć miałam już opłacony strat i treningowo byłam nieźle przygotowana. Tym razem postanowiłam nie rezygnować, by wspólnie z ponad dwoma tysiącami innych biegaczy stanąć na starcie tego znanego na całą Polskę biegu i przekonać się na własnej skórze, czy wszystkie peany na cześć Półmaratonu Słowaka mają rację bytu.
Miła niespodzianka czekała nas (czyt. mnie, T. i naszych znajomych, którzy przyjechali mi kibicować) już przy wjeździe do centrum miasta, gdzie wolontariusze zgrabnie kierowali ruchem i wskazali nam miejsce do parkowania. Podobnie było w biurze zawodów mieszczącym się w Grodziskiej Hali Sportowej. Byłam przekonana, że skoro pakiety wydawane są na kilka godzin przed biegiem, na miejscu czeka mnie dziki tłum, kilkunastometrowe kolejki i stado wkurzonych biegaczy. Nic bardziej mylnego. Swój pakiet odebrałam w minutę, a to wszystko dzięki sprawnej organizacji – na 100 numerów przypadał jeden wydający. Miłym akcentem było oficjalne powitanie przez organizatorów jednego z faworytów biegu, Kenijczyka Elisha Kiproticha, który w ciągu ostatnich dwóch lat dwukrotnie zajmował w „Słowaku” 1. miejsce (niestety, w tym roku zasłabł, a na pudle stanął jego główny rywal, Kenijczyk Henry Kemboi z czasem 01:04:05). W biurze zawodów można było też sprawdzić swoją wagę (lekko poniżej normy) i zbadać skład masy ciała (w normie).
Sprawdzamy poziom tłuszczu. Jest stresik ;)
Na hali spotkałam kolegę Marcina, który też startował w PM i wspólnie z moją ekipą ruszyliśmy do grodziskiego parku na małą rozgrzewkę. Łydka bolała nawet, kiedy szłam. Nerwy dały o sobie znać, tętno skoczyło do 120, choć jeszcze nie zaczęłam truchtać – moje ukończenie biegu cały czas stało pod znakiem zapytania. Do tego doszedł dylemat: biec w starych rozklekotanych Sauconach, czy w nowych Najkach? Zrobiłam dwie próbne przebieżki i ostatecznie, wbrew temu, co radzili wszyscy, zdecydowałam się na lżejsze i bardziej dynamiczne Najki, z pełną świadomością popełniając pierwszy podstawowy błąd biegacza – start w nowych butach. Jak się później okazało, moja decyzja była dobra. Po rozgrzewce ruszyliśmy w kierunku linii startu. Oczywiście najpierw trzeba było cyknąć parę słit foci dla potomności.
Na Bolta:
Na barana:
Na trzeciego:
Sporym zaskoczeniem był dla mnie oficjalny przemarsz wszystkich biegaczy na Stary Rynek, skąd mieliśmy startować. Przewodziła mu Grodziska Orkiestra Dęta, a klimat, choć przaśny, był niepowtarzalny. Tak mi się przynajmniej wydaje, bo po jakichś 50 metrach zdałam sobie sprawę, że moja empetrójka is dead, a dla mnie bieganie bez muzyki jest jak dla Armstronga jazda na rowerze bez dopingu – niemożliwe. W przypływie paniki wyskoczyłam z tłumu maszerujących biegaczy, znalazłam T. i ryknęłam rozpaczliwie „biegnij po mój telefon, nie ma czasu na wyjaśnienia!”. T., widząc, że za chwilę wybuchnę i spłonę, albo co najmniej zacznę walić głową w asfalt, bez słowa pobiegł do samochodu i tenże sprint ostatecznie utwierdził go w przekonaniu, że czas rozpocząć regularne treningi.
Sytuacja jest dramatyczna. Właśnie wystrzelili na start, ludzie z przodu ruszają, a ja przestępuję z nogi na nogę i wyszukuję wzrokiem T. Jest! W ostatniej chwili dobiega do barierek i podaje mi telefon. Patrzę na niego oczyma kota ze Shreka, szepcę „dziękuję” i potrącona przez nadciągający tłum, ruszam.
Stylowy maluch otwiera pochód.
OK. Biegnę. Nie wiem, czy to te nowe buty, czy adrenalina, ale po kilkunastu metrach łydka przestaje boleć. Im bardziej przyspieszam, tym mniej boli. Zaczynam dość szybko, czego zwykle staram się unikać. Biegnie mi się lekko, przyjemnie, choć słońce mocno przygrzewa. W duchu dziękuję Marcinowi, że dzień przed półmaratonem namówił mnie na kupno czapki w Decathlonie. Mijam pierwszy punkt z wodą bez zatrzymywania się. Błąd. Kolejny jest dopiero za 5 kilometrów i kiedy dobiegam do drugiego „wodopoju”, bez zastanowienia chwytam pierwszy lepszy kubek. Kolejny błąd, bo to słodki izotonik. Potrzebuję wody – słońce praży niemiłosiernie. Ulgę przynoszą zraszacze ustawione wzdłuż trasy, pod które wszyscy mniej więcej od 5 kilometra wbiegają jak jeden mąż. Na półmetku chwytam w biegu butelkę z wodą, którą podaje mi mój T. „To jest, kurwa, jakaś masakra!” – krzyczę. Ludzie się śmieją, a mi się chce płakać. Czuję głód (sic!) i zaczynam żałować, że nie zjadłam więcej na śniadanie. Woda na chwilę pomaga. Polewam nią głowę, plecy, szyję. Do 12 kilometra biegnę w tempie docelowym, 5 min. na kilometr. Cały czas mam szansę na życiówkę.
Trasa jest łatwa, praktycznie bez podbiegów, a moje tętno oscyluje w granicach 184-188. Zaczynam się niepokoić, zwalniam nieznacznie. Po 13 kilometrze mam wrażenie, jakby ktoś mi odłączył prąd – tempo spada drastycznie, nie jestem w stanie wykrzesać z siebie więcej. Pojedyncze osoby przede mną przechodzą w marsz. Mam ochotę zrobić to samo, ale powtarzam jak mantrę „dasz radę, dasz radę”. Tym razem na punkcie z napojami biorę też izotonik. Potrzebuję cukru. Chciałabym pobiec na maksa, ale boję się, że zasłabnę. Za każdym razem, kiedy przyspieszam, tętno wzrasta do niemal 190, czuję mdłości, a na suchość w ustach nie pomaga nawet woda. Po 15 kilometrze już wiem, że nie mam szans na dobry wynik. Teraz walczę tylko o to, żeby zejść poniżej godziny pięćdziesiąt.
Przybijam kibicującym dzieciakom piątki. Myślę o bieganiu ze śródstopia. O Kenijczykach. O tym, że muzyka, której słucham, jest za szybka dla mojego obecnego tempa. A momentami w ogóle nie myślę, po prostu mielę nogami. W mojej butelce z mineralną została końcówka, którą trzymam na finisz. Modlę się o kolejny punkt z wodą, choć dopiero minęłam jeden. Punktu nie ma, ale są mieszkańcy Grodziska. Stoją przy stolikach i podają biegaczom wodę w kubeczkach. Chwytam jeden, rzucam „dziękuję” i myślę sobie, że kocham tych ludzi. Krzyczą, dopingują, biją brawo i ustawiają przy trasie dodatkowe zraszacze dla zawodników. To sprawia, że choć coraz więcej biegaczy wokół mnie przechodzi w marsz albo siada na chodniku, ja biegnę dalej. Po 18 kilometrze przyspieszam. Staram się trzymać tempo. Lewy but nieznacznie obciera, ale powtarzam sobie, że to tylko 3 kilometry. Jeszcze 15 minut. Może 16. Dajesz, Pająk – gadam sama do siebie. Przed 20 kilometrem zwalniam. Wyprzedza mnie koleś z kucykiem, którego wcześniej bez problemu wyminęłam. Życie. Nawet nie próbuję go gonić. Zdycham. Dosłownie. Tuż przed 21 kilometrem biorę ostatni łyk wody. Wyrzucam butelkę i cisnę na maksa. Przy wbiegu do mety wyprzedzam kilka osób.
Koniec. Dostaję medal. Gratuluję – dziękuję. Opieram dłonie na kolanach. Nawet nie zatrzymuję stopera. Chyba zeszłam poniżej 1:50. Nie wiem, mam to w dupie. Ten bieg mnie wykończył. Jakiś pan pyta, czy wszystko ok. Tak, tak, mówię. Prostuję się i idę. A w zasadzie człapię. Widzę Marcina. Jak dobrze. Jeśli umrę, będzie miał kto poinformować rodzinę. Chwilę rozmawiamy, wymieniamy wrażenia. Idziemy po zasłużone piwo. Kolejny świetny pomysł organizatorów. Nie wiem, czy w jakimkolwiek innym biegu w Polsce jest przewidziany darmowy browar dla uczestników, ale wiem, że już dawno piwo nie smakowało mi tak bardzo, jak ten grodziski Miłosław. Wypiłam dwa, zjadłam nawet kiełbasę (sic!) i kawałek ciasta (pycha!). Był jeszcze chleb ze smalcem i ogórem (dla hardkorów), leczo z grzybami (nie jadam tych ostatnich), a nawet kawa do ciasta. Co jeszcze zwróciło moją uwagę, to przysłowiowy „wodzirej” – komentator, który cały czas relacjonował bieg i robił to z pasją godną Tomasz Zimocha. Sprawdzam telefon i tu kolejna niespodzianka – dwa smsy od organizatora. Jeden przyszedł już podczas biegu, podając czas, jaki miałam na 10 kilometrze i przewidywany czas na mecie. Drugi z informacją o nieoficjalnym wyniku – czas netto: 01:48:45. Szału nie ma, ale dobiegłam, żyję i zeszłam poniżej 1:50.
Od lewej: Malvina Pe., Miłosław 1, Miłosław 2, Marcin.
Zastanawiam się, co – poza bolącą przez dwa ostatnie tygodnie łydką – mogło wpłynąć na jakość moich treningów, a tym samym na wynik? Może powinnam była położyć większy nacisk na interwały? A może zrobić przynajmniej kilka treningów w pełnym słońcu? Marcin twierdzi, że niewiele by to zmieniło, a główna przyczyna leży w ciężkich warunkach pogodowych. Ja wciąż zastanawiam się, co mogłam zrobić lepiej. Jedno wiem na pewno – za rok wracam do Grodziska. Po pierwsze, żeby poprawić wynik. Po drugie, bo Półmaraton Słowaka to najlepsza impreza biegowa, w jakiej miałam okazję do tej pory uczestniczyć. Po trzecie, ponieważ nic nie smakuje tak dobrze, jak zimny Miłosław tuż po przekroczeniu linii mety ;)
A teraz trochę statystyk:
Czas: 01:48:45
Średni czas: 5’09”/km
Miejsce w kat. wiekowej: 17 na 85 kobiet w wieku 25-30
Miejsce w kategorii kobiet open: 46 na 358 kobiet
Miejsce w kat. open: 692 na 2035 osób
P.S. Nie napisałam za wiele o pakiecie startowym, bo to, jak wyglądają medale i gadżety od organizatorów wszelkiego rodzaju biegów nie bardzo mnie interesuje. O wiele ważniejsza jest dla mnie trasa, poziom organizacji oraz, rzecz jasna, osiągnięty czas. Pakiet i medal są jedynie miłym dodatkiem, dopełniającym całości. A ponieważ ten grodziskowy okazał się być całkiem zacny, zamieszczam zdjęcie :) Medal, jak medal. Ucieszyła mnie koszulka techniczna i plecak, które być może sprawdzą się przy dłuższych wybieganiach.