To był mocny weekend. W piątek się zatrułam. Sobotę przeleżałam w łóżku nafaszerowana cytryną, miodem i prochami, bo dopadła mnie choroba. A w niedzielę przebiegłam swój pierwszy w życiu półmaraton w czasie lepszym niż mogłabym sobie wymarzyć.
Chyba jeszcze nigdy nie byłam tak sfrustrowana, jak w sobotę rano, kiedy obudziłam się z potwornym bólem gardła i katarem, kompletnie osłabiona, a na dodatek odwodniona po piątkowym zatruciu pokarmowym (na przyszłość: przed zawodami nie jadajcie w restauracjach, nawet tych najlepszych).
Wizja, że mogę nie pobiec w połówce, była jak koszmar. Płakałam i żarłam tę cytrynę, zagryzając miodem i zapijając Fervexem (brrrr, to gorsze od Red Bulla). Wrodzona zawziętość oraz zadatki na terminatora sprawiły, że o niedzieli myślałam w jedyny możliwy sposób: „pobiegnę, choćbym miała zdechnąć na trasie”. Postanowiłam oszukać swój organizm, tak samo, jak robię to zwykle podczas pokonywania długich dystansów czy podbiegów (wiadomo – 80% sukcesu biegacza to głowa). Wyciągnęłam ciuchy do biegania i zaczęłam przebieranki, które wiernie dokumentował mój T. Przygotowałam sobie zestaw na niedzielę, zjadłam talerz pasty, zresetowałam stoper, zgrałam muzykę na telefon, zainstalowałam czip w bucie, nastawiłam budzik na 6:15 i o 23 regulaminowo padłam twarzą w poduszkę.
W niedzielę o 6:30 wciąż czułam się jak kupa złomu. Pomogło porządne rozciąganie, prysznic, kawa i bułka z dżemem. Kiedy o 8:30 założyłam buty do biegania, myślałam już tylko o jednym – jak najszybciej znaleźć się na linii startu. Choroba zniknęła jak ręką odjął, zostało tylko to miłe podenerwowanie, które czujemy, kiedy wielkimi krokami zbliża się coś, na co tak długo czekaliśmy. Całe szczęście miałam przy sobie mamę i T., którzy bardzo mnie wspierali, a na trasie to już w ogóle przeszli samych siebie (ale o tym później).
Już z tramwaju widzieliśmy grupki biegaczy niespiesznie truchtające w kierunku Stadionu Narodowego. Sporo osób biegło „na krótko”, czyli w spodenkach i koszulkach z krótkim rękawem, choć jeszcze o 9 było cholernie zimno (-5 st. C, temperatura odczuwalna ok. -8 st. C). Ze względu na przeziębienie postanowiłam biec we wszystkich 4 warstwach, które miałam na sobie, tj. podkoszulku termicznym, bluzce z długim rękawem, koszulce technicznej z krótkim i wiatrówce. Ten błąd kosztował mnie 89 złotych.
Ale wróćmy do startu. W sumie to był piękny moment. Ponad 10 tys. biegaczy pełnych wiary i nadziei czeka na rozpoczęcie półmaratonu, a tu nagle zza gęstych chmur wychodzi słońce. Niebo jaśnieje, ludzie się uśmiechają, a ja zaczynam wpadać w panikę, bo jeszcze nie biegnę, a już się pocę. 3 minuty do startu. Zdążę odpiąć numer startowy, zdjąć coś spod spodu, założyć kurtkę z powrotem i przypiąć numer? Nie zdążę, bo właśnie rusza grupa atakująca czas na 1h45min., czyli ta, w której też biegnę. Włączam sobie „Gold Dust”, wyrzucam po drodze szalik i myślę „jakoś to będzie”.
Ale nie jest. Po 5 minutach duszę się z gorąca. Po 10 minutach na Rondzie de Gaulle’a mijam mamę i T. i uświadamiam sobie, że bezpowrotnie straciłam szansę na pozbycie się zbędnego ciucha. Po kwadransie zdesperowana odpinam numer startowy, zdejmuję kurtkę, przypinam numer do koszulki i biegnę z telefonem w jednej, a kurtką w drugiej ręce. Po 20 minutach dochodzę do wniosku, że jednej z tych dwóch rzeczy muszę się pozbyć i bez zastanowienia wyrzucam praktycznie nową wiatrówkę. Tak, wiem, że to idiotyczne, ale pomysł, żeby przewiązać kurtkę w pasie, uznałam za zbyt angażujący i spowalniający moje tempo. W tym przypadku endorfiny zadziałały zdecydowania za szybko. Szczęśliwa, że pozbyłam się zbędnego balastu, w końcu zaczynam odczuwać przyjemność z biegu. Muszę się mocno hamować, żeby za bardzo nie przyspieszać. Doping kibiców na Starym Mieście, zespoły grające przy trasie, słońce i te roześmiane twarze wokół dodają niesamowitego powera. Tuż po 10 kilometrze mijam mamę i T. Wyciągnęli małe transparenty i cykają mi foty. To się nazywa doping! Z bananem na twarzy automatycznie przyspieszam.
Na 12 kilometrze sprawdzam czas – mija 59 minuta, a więc biegnę zgodnie z planem, w tempie 12 km na godzinę. Świadomość, że dobrze przełożyłam siły na zamiary, dodaje mi energii. Utrzymuję tempo do około 15 kilometra, kiedy docieramy do Belwederskiej. Z podbiegami generalnie nie mam problemów, ale ten tutaj to hardcore. Przy szczycie znacznie zwalniam, osiągam swoje HR max i trochę kręci mi się w głowie. Mijam ludzi, którzy się poddali – idą. Ktoś kogoś klepie po plecach, „dasz radę!”, krzyczy. Ci, którzy biegną, starają się motywować tych, którzy opadli z sił. Na kilka osób to działa, wracają do tuptania. Ja staram się uspokoić tętno, zwalniam, zaczynam czuć mocny ból w prawym barku. Dochodzę do siebie mniej więcej na Placu Trzech Krzyży. Kibice są nieocenieni – ich doping i widok palmy na Rondzie de Gaulle’a sprawia, że z całych sił pragnę zawalczyć o wynik. Już teraz nogi same mnie niosą i nawet nie wiem, kiedy przecinam Most Poniatowskiego. Czuję dreszcze, bo wiem, że meta jest blisko i mam szansę złamać zakładany czas. Do tego działają nieocenione endorfiny. Jest pięknie.
Zbliżamy się do stadionu. Nogi zaczynają odmawiać posłuszeństwa, więc do akcji wkracza głowa. Usiłuję przyspieszyć, ale udaje mi się to dopiero przed samym finiszem. Niestety, odcinek prowadzący do mety jest tak wąski, że ludzie muszą wyhamowywać, żeby nie powpadać na siebie. To pierwszy poważny zarzut w stronę organizatora biegu. W ostatniej chwili zwalniam, żeby nie potrącić dziewczyny, która wbiega mi pod nogi i ostatecznie przekraczam metę z czasem netto 01:44:17. To o 43 sekundy mniej niż mój wymarzony czas na półmaraton. Jestem przeszczęśliwa, potwornie zmęczona i zakasłana, jak z resztą 99 proc. biegaczy. Ktoś żartuje: „Cherlaki! Wyście biegli, czy na 30. piętro wchodzili?”. Ktoś wiesza mi na szyi medal, ktoś inny podaje wodę i Powerade’a. Jakiś chłopak owija mnie folią chroniącą przed zimnem. Nie wiem, co się dzieje, ale wiem, że przebiegłam. Boli mnie lewa pachwina i prawy bark, marznę i chce mi się pić. Poza tym z twarzy nie schodzi mi uśmiech, co musi wyglądać dosyć dziwnie. W ogóle wszyscy w tych swoich foliach ochronnych, z butelkami wody mineralnej w ręku, wyglądamy, jak byśmy się właśnie urwali z jakiejś słabej wersji Love Parade, na której rozdawali kiepskie narkotyki.
Czekając na mamę i T. rozmawiam ze znajomymi z grupy „Bieganie” na Golden Line, którzy też brali udział w połówce. Kolega z aparatem, którego imienia oczywiście nie pamiętam, oferuje mi gorącą herbatę i tym samym zwiększa moje szanse na przeżycie ;) Mróz doskwiera, słońce zniknęło już gdzieś na 8 kilometrze, więc teraz każdy ciepły napój czy posiłek jest mile widziany. Szkoda, że organizatorzy nie zapewnili gorącej zupy dla wszystkich, jak to ma miejsce w przypadku większości biegów realizowanych przy minusowych temperaturach. To i „wąskie gardło” tuż przed metą sprawiają, że organizacja imprezy nieco traci w moich oczach.
Z drugiej strony, gdyby nie Fundacja „Maraton Warszawski”, nadal byłabym długodystansową dziewicą, która nawet nie marzy o starcie na 42 kilometry. A tak… kto wie? Coś czuję, że we wrześniu spotkamy się na starcie 35. MW. Challenge accepted?