Słońce, chillout i muzyka na wysokim poziomie – to trzy rzeczy, których oczekujesz od każdego letniego festiwalu. Tegoroczny Audioriver had it all. Wciąż czuję smak cytrynowego piwa, widzę roześmiane twarze nowopoznanych ludzi, a w uszach słyszę Kalkbrennera, Rezę i Rudimental. I już wiem, że to był pierwszy i ostatni taki festiwal w moim życiu. Bo tego, co od piątku do niedzieli działo się w Płocku, nie pobije nic. Takich chwil po prostu nie da się powtórzyć. I nie da się ich zapomnieć.
Ludzie
Do Płocka pojechaliśmy sami: T. i ja. Bez ekipy, bez znajomych – wiecie, taka wymuszona randka dwojga ludzi w wieloletnim związku. To było świetne posunięcie. Mieliśmy więcej czasu, by po prostu nacieszyć się sobą – bez spiny, bez nerwów, oderwani od codzienności przypomnieliśmy sobie, jak zajebiście potrafimy się ze sobą bawić. A że szczęście jest zaraźliwe i przyciąga innych… Poznaliśmy masę wspaniałych ludzi, w tym kobietę – krowę, mężczyznę – plemnika i jednego czytelnika bloga, na oko całkiem normalnego… Pamiętacie Maćka biegacza? Tego, który startuje w NYC Marathon i zbiera pieniądze na zwierzaki? Był tam, skakał z nami, poił nas piwem i kazał robić podbiegi. Facet jest szalony, bez dwóch zdań. Chciałabym mieć więcej takich psychofanów ;)
Muzyka
Nie każdy lubi house, minimale, electro czy d’n’b. Nikogo też nie mam zamiaru namawiać do zmiany orientacji muzycznej. Powiem tylko, że tegoroczne Audioriver zmiotło wszelkie inne festiwale, na których do tej pory miałam okazję być. Po pierwsze, Paul Kalkbrenner – facet, który swoją muzyką odprowadza mnie na trzeci świat, czwarty wymiar i piąty orgazm. Po drugie, Jeff Mills – nie moje klimaty, ale to mistrz gatunku, więc dla niego wielki szacun. Po trzecie Netsky – pieprzony gówniarz, który zza dekli porywa tłumy i robi to tak, jakby właśnie zamawiał pizzę… Zjawiskowa Julia Marcell. Robiący kompletny rozpierdol (bo tego nie da się inaczej nazwać) Dirtyphonics… To już legendy. Pojawiło się też sporo perełek: uwielbiany przez tłumy Rudimental, na którym skakałam jak poparzona; GusGus – moje największe odkrycie tego festiwalu (tak, wiem, lamer ze mnie, ale naprawdę ich wcześniej nie znałam), Astroid Boys, którzy rozbili moje neurony na maleńkie kawałki oraz Reza – miłe zaskoczenie o 5 nad ranem, kiedy tuż po wschodzie słońca zbieraliśmy z plaży swoje rozsypane członki… Nie zawiodły gwiazdy, nie zawiodło nagłośnienie, a organizacja imprezy była na najwyższym poziomie. Myślę, że jak tak dalej pójdzie, Audioriver ma szansę stać się jednym z czołowych europejskich festiwali.
Klimat
Wyobraźcie sobie taką sytuację: środek dnia, centrum miasta, +30 st. C w cieniu, dokoła masa roześmianych ludzi w klapkach, kostiumach kąpielowych, odblaskowych okularach przeciwsłonecznych i kapeluszach z napisem „Król Afteru”. Leniwie przechadzają się po deptaku skubiąc zapiekanki, sącząc piwo, komentując piątkowe wydarzenia. Nagle, w ogródku jednej z knajp, zaczyna grać DJ. Początkowo kilka osób nieśmiało zbliża się, nasłuchuje. Po kliku minutach tańczą w rytm muzyki. W przeciągu pół godziny kilkadziesiąt osób bansuje, mieszkańcy Płocka robią festiwalowiczom zdjęcia, miejska kolejka trąbi, bo nie jest w stanie przejechać przez zatłoczoną ulicę. Pierwszy raz widziałam coś takiego na Feria de Malaga. Za drugim razem, w sobotę w Płocku, spełniło się moje małe marzenie, by kiedyś w naszym smutnym jak p$%^&*! kraju tańczyć, bawić się, pić i śmiać na środku ulicy wśród szczęśliwych, uśmiechniętych, naładowanych pozytywną energią ludzi.
Chwilo, trwaj!