Nie wiem, czy wiecie, ale w najbliższą sobotę na Stadionie Narodowym wystąpi Jezus. Jako zdeklarowana ateistka i antyklerykaristka, czyli tzw. bezbożnica, przypatruję się przygotowaniom do tego eventu z dużą dozą cynizmu i przerażenia.
Po pierwsze, Jezus się scyfryzował i na kilka dni opanował internety. Ba, założył nawet konto na fejsie i ma już ponad 3 tys. fanów. To znak, że w niebie wi-fi hula, więc każdy geek może czuć się bezpieczny i zacząć już dziś przygotowywać swojego MacBooka w podróż na tamten świat.
Po drugie, Jezus wie, jak kręcić biznes, choć wciąż mógłby się sporo nauczyć, choćby od goszczącego niedawno na tym samym stadionie Paula McCartneya. Najtańszy bilet na Pawła kosztował 130 złotych, tymczasem za Jezusa dzieci zapłacą 20 zł, a dorośli 40 zł. Aha, pula biletów została wyczerpana, gdyby ktoś z Was się wybierał.
Po trzecie, nie wiem, dlaczego event nazywa się Jezus na Stadionie, skoro nie ma żadnej gwarancji, że Jezus w ogóle się tam pojawi. Wiadomo natomiast na 100%, że w jego imieniu wystąpi ojciec John Baptist Bashobora (czyli Jan Chrzciciel Bashobora), który słynie z tego, że uzdrawia, odprawia egzorcyzmy i czyni cuda. Czemu więc nie nazwano eventu „John Baptist Bashobora na Stadionie”? Any ideas? Spójrzmy prawdzie w oczy – Jezus jest bardziej marketingowy. Jezus sprzedaje. W tym przypadku nawet lepiej niż seks. Mamy więc Jezusa na Stadionie bez Jezusa.
Ale skończmy już z tym cynizmem. Teraz dam upust swojemu przerażeniu.
Nie chcę nikogo obrażać. Nie chcę naśmiewać się z jakiejkolwiek religii, jak bardzo odrealniona by ona nie była w moim przekonaniu. Ale patrząc na całe to zamieszanie związane z rekolekcjami o szumnej nazwie „Jezus na Stadionie”, dochodzę do trzech konkluzji:
- Kościół katolicki musi przeżywać poważny kryzys, skoro – by przyciągnąć wiernych – organizuje na masową skalę (53 tys. uczestników) event, który bardziej przypomina marketingową szopkę niż prawdziwe rekolekcje. Bilbordy z Jezusem na tle Stadionu Narodowego, fanpage na Facebooku, ograniczona pula biletów (reguła niedostępności) rozchodzących się niczym świeże bułeczki… W pewnym momencie człowiek zaczyna się zastanawiać, kto na tym zarabia? Jezus, Bashbora, kuria, a może stadion? Zakładając, że poszło 53 tys. wejściówek średnio po 30 zł, łatwo obliczyć, że zysk z samej sprzedaży biletów wyniesie ponad 1,5 mln złotych. Do tego doliczmy zyski z cateringu i sprzedaży dewocjonaliów, które zapewne pojawią się tego dnia na stadionie. Voila! Plus minus dwie banieczki zarobione na Jezusie.
- Kościół katolicki naprawdę musi przeżywać poważny kryzys, skoro – pozwolę tu sobie zacytować Adama Szostkiewicza z „Polityki” – wchodzi na tereny grząskie, do szarej strefy dzikiego sacrum, nad którą nikt do końca nie panuje, a która tętni życiem o wiele bardziej niż tradycyjnie smętna, cierpiętnicza pobożność masowa. Uzdrawianie wiernych, egzorcyzmy, a nawet wskrzeszanie zmarłych przez CZŁOWIEKA – to trąca okultyzmem, magią, czyli wszystkim tym, od czego kościół katolicki na co dzień tak mocno się odżegnuje. A tym właśnie na swoich „pokazach” zajmuje się o. Bashobora. Czyżby cel uświęcał środki?
- Zezwolenie przez Spółkę PL.2012, czyli spółkę celową Ministerstwa Sportu i Turystyki, na organizację tego typu imprezy na Stadionie Narodowym pokazuje dobitnie, że Polska nie ma szans na to, by w najbliższym czasie stać się krajem świeckim i wydostać spod wpływu kościoła. No way. Ateiści, geje i ludzie żyjący bez ślubu nadal będą pałowani, a rząd nadal będzie patrzył na to przez palce.
Tymczasem na Stadionie Narodowym w najbliższą sobotę uzdrowienia, ocucenia, masowa ekstaza i czekanie na cud. Gdyby Jezus nie zmartwychwstał, pewnie na widok tego wszystkiego przekręciłby się w grobie. Amen.