Poznałam X w pierwszej klasie liceum. Być może nigdy byśmy się nie zaprzyjaźnili, gdyby nie fakt, że dzieliło nas 5 bloków i ulica. Ja byłam kiepska z fizyki, on potrzebował kogoś, kto pisałby za niego wypracowania. Tak to się zaczęło.
Pamiętam. Miałam wtedy czerwone włosy, a trzy tygodnie wcześniej potrącił mnie samochód. Mówili, że nie będę chodzić. Do szpitala codziennie przypływały tłumy, ale jedyną osobą, która przesiadywała nieustannie przy moim łóżku, był Y. Poznałam go na rockotece, kilka dni przed wypadkiem. Byłam zakochana jak 150. Pocałował mnie, kiedy dostałam wypis. Był grudzień.
Wróciłam do szkoły naćpana przeciwbólowymi, nie ogarniałam schodów, na dzień dobry złapałam dwa trepy z fizyki. W domu sajgon, no bo jak to? JA jedynkę? Ojciec nie potrafił zaakceptować faktu, że jego córka nigdy nie zostanie Newtonem. X mieszkał tuż obok, był olimpijczykiem z chemii, miał mocną piątkę z fizyki. Nosił bluzę Fila i zdecydowanie nie ufał moim dziurawym pończochom poprzekłuwanym agrafkami. Musiał być przerażony, gdy zapytałam, czy by mi nie pomógł w lekcjach. Ale przyszedł. Zrobiłam herbaty, postawiłam na biurku orzeszki i powiedziałam „tłumacz!”. Trwało to wszystko może 15 minut. Po kwadransie oboje wiedzieliśmy, że mój poziom ogarnięcia podstawowych praw fizyki jest wręcz żałosny. Umówiliśmy się, że najbliższy sprawdzian X napisze za mnie.
I w sumie tak się zaczęło. Jeździliśmy razem do szkoły. Razem wracaliśmy. Ja mu trochę pomagałam z polaka, on mi z chemii, którą o dziwo byłam w stanie ogarnąć moim małym humanistycznym rozumkiem.
X w swoich niebieskich dżinsach i markowych butach wyglądał dla mnie (podjaranej kolesiami w spranych koszulkach Toola) jak typowy chłopaczek z osiedla. On w skrytości ducha nazywał mnie bałaganem. A mimo wszystko zaprzyjaźniliśmy się. Może zbliżyło nas to, że oboje mieliśmy trudnych ojców, mieszkaliśmy w małych mieszkaniach i oczekiwaliśmy od życia więcej niż ono było nam w stanie zaoferować. A może po prostu czuliśmy się ze sobą dobrze?
Spędzaliśmy noce, leżąc na łóżku, gadając i oglądając filmy. A potem zasypialiśmy obok siebie… Był dla mnie jak brat, którego nigdy nie miałam. Znał moje sekrety, najbardziej wstydliwe myśli. Największe zbrodnie i wszystkie małe grzechy. Mieliśmy swoje paczki, swoich znajomych, ale na koniec dnia wracaliśmy do siebie. Zabawne… nie mogliśmy nawet słuchać razem muzyki, tak bardzo się od siebie różniliśmy.
Trwało to wszystko jakieś trzy lata. Przez ten czas ja zerwałam z Y, spotkałam Z, z którym byłam przez kolejne półtora roku. X poznał dziewczynę – seksbombę, która była o mnie, podziurawioną kolczykami, odzianą w glany i kabaretki bałaganiarę, zazdrosna (sic!). Zluzowaliśmy kontakty. Było mi dziwnie. Tęskniłam za jego zapachem. Za ustami, których nigdy przecież nawet nie dotknęłam. Nie wiem, czy tęskniłam wtedy za przyjacielem, czy za…
Zadzwonił do mnie dwa tygodnie po tym, jak rozstałam się z Z. Jego seksbomba przyprawiła mu rogi. Musieliśmy się spotkać.
Tak, dobrze przeczuwacie, to był koniec przyjaźni. Weszliśmy na kolejny level. Ani to nie był związek, ani friends with benefits. Chuj wie, co to było. Próba sił? Wzajemna fascynacja i lęk przed utratą najlepszego przyjaciela? Z mojej strony na pewno. Z jego? Już nigdy się nie dowiem. Rok później straciliśmy kontakt.
Po co to piszę? Czytam coraz więcej blogów, co chwila trafiam na nowe. Mnóstwo tam wspomnień, osobistych refleksji, rozmyślań nad relacjami pomiędzy kobietami i mężczyznami… Szczerze? Dopóki nie poznałam X, miałam głęboko w dupie to, czy przyjaźń między kobietą a mężczyzną istnieje. Byłam gówniarą, która uwielbiała spędzać czas z przyjaciółkami, zaplatać warkocze, czytać księgi satanistyczne i oglądać Emmanule zza szafy (wbrew pozorom dziewczynki wcale nie są grzeczne).
A potem poszłam do szkoły średniej i wpadłam w X jak śliwka w kompot. Przez ponad trzy lata był moim najlepszym przyjacielem. Przez jakieś dwa i pół kochał się we mnie skrycie. Podczas gdy ja widziałam w nim brata, on marzył o tym, żeby dobrać się do mojego stanika. Trzy lata życia w nieświadomości… za każdym razem, gdy leżeliśmy razem w łóżku, on chciał mnie dotknąć, pocałować… 36 miesięcy, w trakcie których on patrzył, jak zakochuję się w kolejnych facetach. Zresztą, oni zawsze byli o X zazdrośni. Mówili: zobaczysz, on w końcu zniszczy nasz związek. Nie zniszczył, stał z boku.
Wspominam tamte chwile i czuję nostalgię. Wiem, że X ma dziś żonę, dziecko. Wiem, że już dawno o mnie zapomniał – musiał. A ja, choć tak wiele i tak mocno przeżyliśmy, zawsze będę pamiętać go jako najlepszego przyjaciela. Takiego utopijnego. Bo przecież każdy głupi wie, że przyjaźń między kobietą a mężczyzną nie istnieje.