Jak Arłukowicz próbował mnie zabić i inne opowiadania

Od dwóch dni leżę sobie w łóżku o sucharach i wodzie. Zatruta. Nie wiem, kto usiłował mnie unicestwić. Do głowy przychodzą mi trzy osoby: T., kucharz w restauracji albo Arłukowicz. Anyways, ze względu na to, że od 48 godzin leżę, kwiczę i piję rumianek, nie jestem za bardzo w formie, żeby skomentować rewelacje, które wydobyły się ostatnio z ust arcybiskupa Michalika. Nie mam też najmniejszej ochoty na przemyślenia o polskich dziennikarzach, blogerach i hipsterach modowych, którzy ponoć twierdzą, że Helmut Kohl lubi damskie fatałaszki.

Obecnie najbardziej interesuje mnie to, czy w zasięgu mojej dłoni jest Ketonal, rumianek oraz telefon z wklepanym numerem 999. O laptopie nie wspomnę, bo do niego jestem na stałe przylutowana swoją freelancerską łapą. Taki paradoks: człowiek umiera, ale musi pracować, żeby zarobić na chleb, na wypadek, gdyby jednak przeżył. Tak więc jedną nogą jestem na cmentarzu, a drugą w pracy. Bardzo jazzy, trendy i sexy.

W sumie mogłabym pójść do lekarza, ale ostatnio skończyło się to tak, że przez dwa tygodnie jadłam gotowaną marchewkę i łykałam sterydy, bo pan doktor stwierdził, że te dziwne kropki na moim ciele to pokrzywka pokarmowa jest. Oczywiście to nie była pokrzywka, tylko jakiś pojebany robak, którego przywlekliśmy z sobą z wakacji z Włoch. Dziad zeżarłby mnie pewnie w całości gdyby nie to, że od łykania sterydów urósł mi prawy bic i postanowiłam zmienić doktora. W sumie dobry temat do Super-Expressu: „Lekarz rzucił mnie na pożarcie robakom-mutantom”. Albo „Nie śpię, bo Arłukowicz jest ministrem zdrowia”.

Myślałam też o tym, żeby napisać o Joannie Chmielewskiej, której się ostatnio zmarło. W sumie wychowałam się na jej książkach i zawdzięczam kobiecie dużo w zakresie swojego irracjonalno-absurdalnego poczucia humoru. Kto czytał „Lesia” i tłukł głową w ścianę ze śmiechu, ten wie, o czym piszę. Nie mam jednak kompletnie pomysłu, jak uhonorować tę wspaniałą kobietę. Mogę tylko powiedzieć: czytajcie jej książki i nie bądźcie pieprzonymi bufonami.

W sumie temat umierania nie powinien przerażać, bo w końcu śmierć jest nieodłącznym elementem życia. A jednak przykro mi się zrobiło, kiedy usłyszałam, że 37-letni facet umarł po przekroczeniu mety Biegnij Warszawo. Po pierwsze dlatego, że odszedł młody człowiek. Po drugie, ponieważ słusznie przypuszczałam, że za chwilę ruszy masowa panika i hejt na „bieganie, które zabija”. Świetne wytłumaczenie dla wszystkich grubasków, którzy wolą długofalowe inwestycje w powolne umieranie. Miażdżyca, choroba wieńcowa, nadwaga – do wyboru, do koloru. No i sakramentalne: „bóg raczy wiedzieć, czy bym jeszcze żył, gdybym jednak popełnił ten straszliwy błąd i zaczął biegać”. Wniosek z całej tej sytuacji jest jeden – uprawiasz sport? Badaj się! Choć to i tak nie gwarantuje, że będziesz bezpieczny [patrz, akapit z robakiem]. Ne uprawiasz sportu? Zacznij! Prędzej zdechniesz od czipsów i browara niż od tego, że trzy razy w tygodniu pomachasz nogą.

A, i jeszcze jedno. Pod koniec października jakaś kometa będzie penetrować nasz układ planetarny. W sumie nie wiem, czy to istotna informacja, ale zawsze, kiedy pojawia się słowo „penetracja”, ludzie przybierają głupi wyraz twarzy.

No, to z taką idiotyczną miną Was teraz zostawiam. Keep calm and rumianek.

0 Like

Share This Story

Ludzie