Pisząc tego posta, przyczyniam się do tabloidyzacji polskich mediów, upadku rzetelnego dziennikarstwa, popularyzacji „Faktu” oraz intensyfikacji społecznego otępienia.
Kiedy 9 lat temu z własnej nieprzymuszonej woli szłam na praktyki do lokalnej gazety codziennej, o internetach nikt jeszcze nie słyszał, za to każdy wiedział, że żeby się dostać do redakcji, trzeba ostro tyrać, mieć cięte pióro, wiedzieć, jak się robi dobre dziennikarstwo, działać sprawnie i mieć na tyle dobrą bajerę, żeby w 5 minut wkręcić się na audiencję do wójta z okolicznej wsi. Dziś niby nic się nie zmieniło poza tym, że pracy w redakcji i tak nie dostaniesz, chociażbyś robił 60 newsów na godzinę, w dupie miał zamontowany motor a w głowie przeglądarkę Google. Dlatego właśnie postanowiłam zacząć pisać bloga. I dlatego – choć z ciężkim sercem i zupełnie niechcący – przyczyniam się do powolnego, acz spektakularnego upadku polskiej prasy.
Być może, gdyby nie internet, siedziałabym teraz z nogami zarzuconymi na biurko, paliła cygaro i tłumaczyła jakiemuś dziennikarzynie, dlaczego nasza gazeta nigdy nie puści wywiadu z mamą Madzi. I żeby lepiej poszedł sprawdzić, co tam słychać w Syrii, albo dlaczego ustawa o związkach partnerskich ciągle wisi. Ale cóż, internet – mistrz krótkiej formy i ciętej riposty – istnieje. I pokazuje polskiej prasie wielkiego faka. Niesłusznie, ale skutecznie. Bo zmusza do sięgania po tematy kontrowersyjne, ale niekoniecznie godne uwagi człowieka z IQ powyżej 80. Zmusza do przerostu formy nad treścią. Do myślenia na skróty. Do tanich sztuczek, chwytliwych wybiegów, wpasowania się „w kontekst”. I do kompletnej ignorancji merytorycznego ugryzienia problemu.
Spośród znanych mi polskich tygodników opinii chyba jeszcze tylko „Polityka” broni się przed tabloidyzacją. Dość spojrzeć na wstępniaki redaktora naczelnego „Newsweeka” tudzież „Wprost”. I żeby nie było, że wieje hipokryzją, od razu dodam, że „Newsweeka” lubię i czytam regularnie, bo jak żaden inny tygodnik w Polsce, porusza tematy trudne społecznie, drażliwe i przez to dla mnie ważne. Coraz częściej robi to jednak w sposób efekciarski, czyli nazbyt stronniczy i mało treściwy. O „Przekroju” – gazetce reklamowej promującej egzaltowane panienki, narodzone zanim pierwszy plemnik dotarł do komórki jajowej – nie wspomnę. Ale schodzenie na psy to nie tylko domena prasy opiniotwórczej. „Rzepa” coraz częściej popada w skrajnie prawicowy bełkot, a „Wybiórcza” za chwilę zacznie stawać w szranki z „Faktem” na najbardziej debilne tytuły z czołówki. Mój faworyt? „Ryszard C. – cinkciarz, kapuś, zamachowiec”.
Wiadomo, chodzi o to, żeby news się sprzedał. Dlatego na jedynce „Super Expressu” zobaczymy faceta, który „nie śpi, bo trzyma kredens”, a na okładce „Newsweeka” niemowlę w probówce i napis „Talibów wojna z dziećmi”. Każdy orze, jak może. Kiedyś reklamy w prasie nie stanowiły 40 proc. kontentu, dziś marketingowcy w redakcjach mają prawie tyle samo do powiedzenia, co rednacze. Im bardziej kontrowersyjny filling, tym więcej czytelników. Im więcej czytelników, tym większa sprzedaż, im większa sprzedaż, tym więcej reklamodawców, im więcej reklamodawców, tym większa kasa…. Kółko się napędza, a pismaki przebierają nóżkami niczym chomiki na kołowrotku: szybciej, mocniej, bardziej… Badum tsss! Wszystko jasne.
Dziennikarzy w redakcjach nie opłaca się dziś zatrudniać, bo i tak najświeższe informacje czytelnicy znajdują w internecie – wysmażone na cacy przez tzw. „dziennikarzy obywatelskich”, czyli studentów gotowych pisać za darmo, byle tylko ktoś o nich usłyszał. Nie usłyszy, ale to już inna bajka. Kolejna porcja darmowych newsów przychodzi od piarowców – ludzi gotowych skurwić się za darmo. O, przepraszam, za publikację. Parszywy zawód, ale – w przeciwieństwie do dziennikarstwa – płatny. Wiem, bo sama jestem jednym i drugim i tylko dzięki temu wyciągam średnią krajową.
Umówmy się – dziennikarze, którzy obecnie zarabiają w Polsce grubą kasę, to starzy wyjadacze. Rozwijali skrzydła w czasach, kiedy mieli jeszcze miejsce na rozbieg. My – dzieci transformacji – możemy co najwyżej rozpędzić się, by następnie pierdolnąć łbem w szyby niebieskie od telewizorów.
Albo założyć bloga i pokazać faka – czyli dokładnie to, co wszyscy chcą zobaczyć.
P.S. A na koniec cytat:
Globalizacja komunikacji społecznej sprawiła, że w ciągu kilku lat polskie media musiały przejść gwałtowną i nienaturalną rewolucję, której w mediach zachodnich odpowiadały stopniowe i naturalne zmiany ewolucyjne. Niestety, zdaniem wielu badaczy ta przyspieszona i niekontrolowana transformacja polskiej komunikacji publicznej nie przyniosła dobrych efektów. Najbardziej krytyczne opinie podkreślają ekspansję komunikacyjnej swobody, niefrasobliwość czy wręcz bylejakość polszczyzny, rozchwianie norm i upadek obyczajów, a także wskazują na dosadność i ekspresywność języka publicznego oraz jego agresywność i wulgarność. Tomasz Piekot „Dyskurs polskich wiadomości prasowych”.
Ciekawe, że słownik w Wordzie nie podkreślił mi na czerwono zwrotu „dziennikarzyna”… Dobranoc Państwu.