Jak już zapewne zdążyliście się zorientować, jestem połączona różnego rodzaju więzami z pewnym osobnikiem o pseudonimie T. Łączy nas wino, seks i wino. Czasami też rozmawiamy i nawet jadamy razem śniadania. A że wstydu nie znamy, żyjemy tak sobie na kocią łapę, tworząc rodzaj relacji powszechnie znanej jako konkubinat. I teraz wyobraźcie sobie taką sytuację…
Szukam(y) swojego M2. Widzimy ciekawe ogłoszenie. Dzwonię:
– Dzień dobry, jesteśmy zainteresowani wynajęciem mieszkania. Czy oferta jest aktualna?
– Tak, oczywiście. A z kim chciałaby pani wynajmować?
– Z konkubentem.
– Piiip. Piiip. Piip.
Wszyscy wiemy, kim są konkubenci. To ludzie, którzy chodzą w białych podkoszulkach, kroją nożem własne dzieci, na śniadanie piją spirytus, a na deser piwo z amelinium.
Nic, tylko takiemu klucze dać i rzec „hulaj, dusza!”.
Można też spróbować inaczej:
– Dzień dobry, chciałabym wynająć mieszkanie z partnerem.
– Firmom nie wynajmujemy.
Określenie „partner” jest niejednoznacznie. No bo jaki partner? Biznesowy, czy od tenisa? A może ten, z którym bzykasz się raz w tygodniu rekreacyjnie? Słowo „partner” wypowiadane w kontekście miłosnej relacji brzmi… obcesowo. Sugeruje, że łączą was dwie rzeczy: seks i pieniądze.
Próbowałam też mówić o T. „mój chłopak”, ale to trochę żenujące. Czasy, gdy miałam 13 lat i prowadziłam się z kolegą z klasy łapka w łapkę, minęły bezpowrotnie. Z chłopakami to ja mogę iść na piwo po pracy. I już.
Narzeczony? Nie jesteśmy zaręczeni. Poza tym narzeczeństwo trąca poprawnością polityczną i krochmalonymi serwetkami. Tymczasem to dyskryminacja jest, i to w obie strony. Dla faceta, bo kobieta nie wydała na niego ciężkich pieniędzy, a on na nią i owszem. Dla kobiety, bo tylko ona zostaje „oznakowana” jako ta zajęta, mężczyzna zaś z powodzeniem może udawać singla. Mówiąc „narzeczeni” widzę dwa zaobrączkowane, spasione gołębie. Sorry, nic na to nie poradzę.
Czy deklaracje, kwiatki, dzwonki, pierścionki i wszystkie te romantyczne popierdółki są w ogóle komuś do szczęścia potrzebne? Tyle już razy słyszałam o zerwanych zaręczynach, że zaczęłam się zastanawiać… nie wystarczy po prostu być, kochać, szanować siebie nawzajem? To jest wątek na oddzielny wpis, ale warto się nad tym zastanowić.
Tymczasem T. i ja żyjemy w konkubinacie. To się w Polsce dobrze sprzedaje, lepiej niż kohabitacja: „Znęcał się nad swoją 20-letnią konkubiną”, „Z Hipolitowa zniknął Antoni G. – konkubent Beaty Z., podejrzanej o zabijanie noworodków”, i tak dalej. Nie ma dla nas niepejoratywnego określenia w języku polskim. Specjalnie mnie to nie oburza, ale życia też nie ułatwia.
Łatwo jest zdefiniować związek z drugą osobą używając słów: mąż, przyjaciel, kochanek. A co, jeśli bliska ci osoba spełnia po trosze wszystkie te role? Jak ją nazwać? Jakiego słowa użyć, żeby jasno i dobitnie zdefiniować, kim ten człowiek jest w twoim życiu?
JEDNO słowo, i nie chodzi mi tu o „kotka” ani o „misiapysia”. Any ideas?