Tak sobie patrzę na siebie, moich znajomych i przyjaciół. Obserwuję swoje oraz ich mniej lub bardziej udane związki. I się zastanawiam, ile z tych relacji jest naprawdę dojrzałych: opartych na wzajemnym szacunku, zaufaniu, PRAWDZIWYM zrozumieniu drugiej osoby, na wzajemnej fascynacji, a przede wszystkim – miłości? No i mi kurwa wychodzi, że niewiele. Na palcach jednej ręki mogłabym policzyć.
Potem patrzę na moich znajomych/kolegów/przyjaciół singli i singielki i się zastanawiam – ilu z nich jest naprawdę szczęśliwych sam na sam ze sobą? Z faktem, że nie mają tej swojej [nienawidzę tego zwrotu, ale go użyję] „drugiej połówki”? Ilu z nich akceptuje taki stan rzeczy i nie szuka rozpaczliwie towarzystwa na sobotni wieczór w internetach albo innych tinderach? I znów mi wychodzi, że niewielu. Na palcach obu rąk mogłabym policzyć. I są to, Drodzy Czytelnicy i Czytelniczki, w przeważającej większości mężczyźni. Ale o tym później.
DŁUGOŚĆ DŹWIĘKU SAMOTNOŚCI
Jak się tak zastanowić, to trochę to wszystko smutne jest. Bo wychodzi, że łączymy się w pary nie z miłości, a z lęku przed samotnością. Bo kiedy zostajemy sam na sam ze sobą, bardziej słyszymy własne demony. Nasze niedostatki stają się jakieś takie bardziej widoczne. Pustki w głowie i w sercu – głębsze.
Kiedy jesteśmy w związku, możemy skupić się na tej drugiej osobie. Ją wielbić i adorować, a później – ją zmieniać, kształtować, urabiać na własny obraz i podobieństwo. Ona staje się plastrem na wszystkie rany, wypełniaczem dziur, cudownym eliksirem, dzięki któremu rośniemy w swoich oczach. I to jest pierwszy podstawowy błąd, jaki ludzie popełniają, wchodząc w związki – oczekują, że dzięki tej drugiej osobie staną się lepsi, pełniejsi, szczęśliwsi. Że dzięki niej rozwiążą swoje problemy, zagłuszą smutki, wypełnią pustkę.
A takiego chuja. Bo z czasem okazuje się, że ten drugi człowiek też ma problemy, też ma wady, też bywa trudny, niezrozumiały, niewygodny… I nagle przestaje być lekiem na całe zło, a staje się źródłem wszelkiego zła. Znacie to, prawda? Wszyscy to znamy. Związek się rozpada, zostajemy sami i nagle musimy umieć być sami ze sobą. Z własnymi myślami, dołkami, problemami, tęsknotami, żalami, radościami, pragnieniami, oczekiwaniami… Większość z nas długo nie wytrzymuje takiego stanu rzeczy. Bo nagle okazuje się, że nie potrafimy [nie chcemy] się w siebie wsłuchać. Zmierzyć z tymi demonami, o których pisałam wyżej. Bo kto normalny wyciągałby trupy z szafy, kiedy można mocniej zatrzasnąć drzwi i udawać, że smrodu nie ma?
Tym sposobem przyklejamy kolejne plastry, wchodzimy w kolejne relacje bez przyszłości, nie widząc kompletnie tego, że nasz związek z własnym Ja mocno kuleje…
JESTEŚ SAMA? PRZEGRAŁAŚ ŻYCIE
Presja społeczna też nie pomaga, a jest ogromna, zwłaszcza na kobiety, by poznały se już tego swojego księcia Romana, wyszły za mąż i zdążyły zostać matką. W tej krypto-prorodzinnej nomenklaturze, jeśli jesteś dorosłą kobietą w wieku rozpłodowym, a nie masz partnera, coś z Tobą jest ewidentnie nie tak.
Mężczyzna – singiel, który ma 30 lat, żyje w wielkim mieście, zarządza jeszcze większą korporacją i mówi w siedmiu językach, nazywany jest człowiekiem sukcesu. Trzydziestoletnia singielka, która żyje w wielkim mieście, zarządza korporacją i mówi w siedmiu językach, nazywana jest korpobiczą. I starą panną.
Nie wiem, z czego wynika takie myślenie. Być może z faktu, że w naszym tradycyjnym, patriarchalnym społeczeństwie, sukces, rozwój, kariera i rozwiązłość seksualna wciąż traktowane są jako domena mężczyzn. Domeną kobiet jest za to rodzina, macierzyństwo, troska i dbałość o najbliższych. Zresztą, ten temat to słoń w salonie. Wszyscy go widzą, niewielu ma odwagę mówić o nim na głos, a ja dziś docelowo nie o tym.
Kobiety w tym kraju boją się być same. I nie potrafią być same. Dlatego wciąż i wciąż wchodzą w związki z nie tymi facetami, bo nie dają sobie czasu, żeby pobyć sam na sam ze sobą. Poznać się lepiej. Dowiedzieć, czego oczekują od potencjalnego partnera, a czego od siebie. Nie potrafią powiedzieć: „Ze mną jest tak, tak, tak i tak. Chcę tego, tego i tego, nie akceptuję tego, tego i tego. Wchodzisz w to, czy płacimy rachunek i każde idzie w swoją stronę?”.
Dr Andrzej Wiśniewski, psycholog, psychoterapeuta i filozof, w wywiadzie z Agnieszką Jucewicz, powiedział:
Kobiety muszą przekraczać taki społeczny stereotyp, który mówi, że kochać kogoś, to znaczy się poświęcić. Może on się trochę zmienia w ostatnich czasach, ale nadal jest bardzo popularny i jest bardzo wiele kobiet, które mimo że na zewnątrz się wyemancypowały, same się utrzymują, zajmują wysokie stanowiska, to w ich duszy drzemie przekonanie, że być z kimś oznacza poświęcić się.
I jeszcze:
Jesteśmy wychowani w micie, że miłość to uległość. Czasami nam się wydaje, że jeśli spełnimy oczekiwania partnera, to on odpłaci nam tym samym (…). A tymczasem stanowczość w związku jest czymś bardzo cennym. Najbardziej w cenie na rynku są mężczyźni, którzy potrafią być stanowczy i ciepli. To się nie wyklucza. Najcenniejsze na rynku są kobiety, które są stanowcze i delikatne. Mają wybór, mogą zachowywać się różnie.
SAM NIE ZNACZY SAMOTNY
Jakkolwiek trywialnie by to nie brzmiało, człowiek nigdy nie będzie w stanie stworzyć dojrzałego związku i realnie pokochać i zaakceptować drugiego człowieka, dopóki nie pokocha i nie zaakceptuje siebie samego. A co to znaczy kochać siebie? Być dla siebie dobrym. Co to znaczy być dla siebie dobrym? Zadbać o siebie. Wsłuchać się w SWOJE [a nie innych] potrzeby. Poznać swoje marzenia, pragnienia, lęki, smutki i radości. Potrafić przeżywać własne emocje [również te złe] i je oswoić. Pracować nad sobą, a więc zmieniać to, co przeszkadza Ci w tworzeniu zdrowych relacji z innymi ludźmi oraz przyjąć rzeczy, których zmienić nie możesz, na które nie masz wpływu.
Człowiek nie będzie w stanie stworzyć zdrowego, dobrego związku, dopóki sam nie dojrzeje, nie ułoży się ze sobą i nie będzie potrafił funkcjonować jako autonomiczna jednostka. A żeby to wszystko zrobić, trzeba umieć być samemu. Samej.
Ciężko, kurwa. Wiem. Ale inaczej się nie da.
A jeszcze na koniec cytat z Wiśniewskiego. Do serca, do mózgu, do poczucia i przemyślenia.
Dobre związki przeważnie mają ci ludzie, którzy czują się dobrze sami ze sobą. Czują, że życie ma sens, że mają różne kłopoty, ale potrafią z nich wychodzić. Są niezależni. Potrafią przekraczać jakieś wygórowane czy nadmierne oczekiwania środowiskowe. (…) Dopiero kiedy uznamy, że to my mamy kłopot w relacjach ze światem, możemy coś zacząć robić – pójść na terapię, spotkać innych ludzi, zapytać ich o opinię, rozpocząć trudne rozmowy, których dotychczas się baliśmy. Wtedy pojawia się możliwość zmian. Odzyskujemy siły, powoli wraca poczucie, że jesteśmy coś warci, że ktoś może zaryzykuje bycie z nami bez naszego podporządkowania się, stajemy się bardziej spontaniczni. Wtedy – pofantazjuję trochę – rodzi się największy skarb, jaki mamy dla naszych partnerów: zaakceptowana kobiecość i zaakceptowana męskość. Takim osobom nie można się oprzeć. Nawet kiedy mają jakieś niedoskonałości!
Tekst inspiowany jest książką „Żyj wystarczająco dobrze”. Jest to zbiór 20 rozmów z najlepszymi polskimi psychologami i terapeutami przeprowadzonych przez Agnieszkę Jucewicz i Grzegorza Sroczyńskiego.
Dedykuję ten wpis Bartkowi. Gdybym Cię nie poznała, chuja bym w swoim życiu zmieniła. Dzięki Tobie jestem na dobrej drodze. I wiem, że najlepsze jeszcze przede mną. Dziękuję :)