Siedzimy w knajpie. Jest piątek, godzina 22:30, a nas jest cztery. Za barem Damian, mój współlokator z dziesięcioletnim stażem w gastronomii. Wiem, że zaopiekuje się nami jak trzeba, więc od razu proszę o jakiegoś dobrego soura – mam do chłopaka stuprocentowe zaufanie, jeśli chodzi o umiejętność dobrania drinka do człowieka. Jagoda zamawia herbatę (jest na antybiotykach) i chipsy z ziemniaka dla nas dwóch, a Baśka zupę i jakiegoś słodkiego drinka. Trwa to łącznie 15 sekund. Przychodzi czas na Kamę, która od miesiąca trzyma dietę.
A czy w tej zupie jest makaron?
A bezglutenowy?
A orientujesz się może, jak zostało przyrządzone to mięso?
Dodawaliście śmietanę do zupy?
Drink? No coś bym może wypiła, ale wyłącznie bez dodatku cukru!
Cukier trzcinowy? Hmmm… A to nie to samo, co normalny cukier?
Może macie jednak ksylitol?
Obserwowałam to z rozbawieniem i lekkim zażenowaniem, ale też ze zrozumieniem, bo sama jeszcze kilka miesięcy wcześniej ważyłam każdy plasterek pomidora i na wszystkie dłuższe wyjazdy zabierałam ze sobą… kuchenną wagę. Wtedy codzienne liczenie kalorii i żelazne trzymanie się zasad Szostaków (zero nabiału, dużo odżywki białkowej, zero strączków, dużo jajek, zero soi, dużo mięsa, mało owoców, dużo warzyw, mało węgli, dużo tłuszczu, etc.) wydawało mi się całkiem normalne. Zwłaszcza, że widziałam naprawdę zajebiste efekty swojej pracy – z tym, że na ciele, a nie na duchu…
NIE TYLKO CIAŁO
Na duchu byłam – nie bójmy się tego słowa – lekko jebnięta. Cały tryb swojego dnia podporządkowałam diecie i treningom. Pobudka o 5:30, o szóstej już biegałam albo szłam na siłownię, potem prysznic i śniadanie w domu, następnie 8 h w pracy + około 1,5 h na dojazdy, po pracy pisanie bloga albo ogarnianie domowych spraw [pranie, zakupy, sprzątanie], potem gotowanie posiłków na następny dzień [czyli kolejne 1,5 h], a potem nagle robiła się północ i dosłownie padałam twarzą w poduszkę.
Byłam zmęczona: monotonią diety, odmawianiem sobie potraw, które lubię zjeść od czasu do czasu [np. sery, czekolada, winogrona, suszone pomidory, serek Almette…] i nieustanną kontrolą. Kurwa! Przecież ja na samo ważenie produktów i sprawdzanie ich kaloryczności poświęcałam co najmniej godzinę dziennie! Okazało się, że jestem w stanie tak funkcjonować dwa miesiące. Później przestałam wyrabiać.
Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze moja natura buntownika – nie jestem typem człowieka, który lubi, jak mu mówią, co ma robić. Nic więc dziwnego, że coraz częściej zdarzały mi się cheat meale…
…aż w końcu jebłam tę dietę w cholerę.
CO TERAZ?
Czuję się trochę jak dziecko we mgle, na dodatek dziecko spasione, bo nie ukrywam, że odpięłam wrotki jeśli chodzi o odżywianie – tam, gdzie miało pójść, po prostu poszło, a na moje nieszczęście niestety nie są to cycki. OK, z natury jestem drobna i szczupła, ale pamiętam czasy, kiedy byłam lżejsza i czułam się lepiej = kolejny dowód na to, że przesada w żadną stronę nie jest dobra.
A więc co teraz? Przestałam ważyć jedzenie i liczyć kalorie. Zdarza mi się zjeść nabiał i pieczywo. Czasem do owsianki dodam miodu zamiast ksylitolu, bo zwyczajnie bardziej mi tak smakuje. Praktycznie nie piję już odżywek białkowych, bo – umówmy się – to jednak sztuczne jest. Jem więcej węgli, a mniej tłuszczu. Ograniczyłam mięso. Staram się jeść dużo warzyw, ale nie żałuję sobie też owoców, zwłaszcza teraz, kiedy są pyszne maliny, czereśnie, arbuzy, a za chwilę pojawią się jagody! Jak mam ochotę zjeść loda, pizzę albo stare dobre zimioki z jajkiem i kalafiorem, to po prostu to jem.
Oczywiście, trzymam się 4-5 niewielkich posiłków dziennie, omijam typowo śmieciowe żarcie szerokim łukiem, nie objadam się przed snem i staram (na oko) zamykać w 1600-1800 kcal/doba, ale NIE ZA WSZELKĄ CENĘ. Świadomość że tak naprawdę mogę jeść to, na co tylko mam ochotę, jest bardzo… hm… uwalniająca i sprawia, że wszystko jakoś tak bardziej mi smakuje.
Podobne podejście usiłuję wprowadzić w życie, jeśli chodzi o sport. Nic na siłę. Owszem, pokonywanie swoich barier i słabości daje ogromnego powera, ale nie jestem zawodowcem, nigdy nie będę i jeśli raz na jakiś czas odpuszczę trening na rzecz wyspania się albo spotkania z przyjaciółmi, to ŚWIAT SIĘ NIE ZAWALI. A wierzcie mi, jeszcze pół roku temu myślałam zupełnie inaczej.
Tak więc na pytanie „co teraz?” odpowiem: równowaga i zdrowy rozsądek.
KOMPROMIS
Może nie będę najszybsza, najzgrabniejsza, najbardziej wycięta, może nie będę miała perfekcyjnej figury, ale wiecie co? Mam to w dupie. Bo ciało to tylko część mnie. To tylko powłoka, która – owszem, powinna być zdrowa, zadbana i zaopiekowana, ale nie w sposób chorobliwy. Nie tak, że zamiast wsłuchać się w siebie, ja będę napierdalać z wagą pod pachą, przez pół godziny zamawiać żarcie w restauracji albo stawiać trening ponad ważnych dla mnie ludzi. No kurwa nie. Chyba po prostu przyszedł czas, że wolę popracować nad głową… A jak tam się wszystko poukłada, to ciało też będzie piękne. Z sześciopakiem czy bez.
Peace.
P.S. Nie mogłam się powstrzymać :P
Foto tytułowe: Subbotina/depositphotos.com