Kilka dni temu usłyszałam od dwóch bliskich mi kobiet, że wizerunek, który kreuję na blogu i w mediach społecznościowych nijak ma się do tego, jaka jestem naprawdę. I że w związku z powyższym nie mają tymczasowo ochoty kontynuować naszej znajomości, którą ja uważałam za bardzo bliskie koleżeństwo, przyjaźń nawet.
Cóż, shit happens, a jednak chciałabym się odnieść do tych zarzutów. Nie, nie po to, by komuś coś udowodnić. Piszę, żebyście Wy – Czytelniczki – zrozumiały, na czym polega prowadzenie bloga, ale też nie miały wątpliwości, kto naprawdę siedzi po drugiej stronie ekranu.
Po pierwsze: blog to nie pamiętnik
Każdy, kto oczekuje, że będę tutaj spruwać się na temat wszystkich prywatnych spraw, powinien natychmiast wziąć rozpęd i walnąć czółkiem o ścianę. Nie jest to i nigdy nie był pamiętnik, ale forma twórczej ekspresji. Owszem, często odkrywam się przed Wami, piszę o własnych doświadczeniach i ujawniam ciężkie oraz niewygodne fakty z mojego życia. Robię to jednak na własnych zasadach i ujawniam tyle, ile uważam za słuszne. To moje święte prawo – jak inaczej miałabym strzec swojej prywatności? Dlaczego więc w ogóle ujawniasz takie szczegóły?, zapytacie. Ano, właśnie dlatego, że chcę pozostać autentyczna. Żebyście wiedziały, że nie wymądrzam się na temat spraw, o których nie mam pojęcia. Nigdy nie byłam transseksualnym mężczyzną, więc nie napiszę o tym, jak spłaszczyć cycki i wyhodować zarost, ale mogę na przykład wypowiedzieć się na temat zaburzeń odżywiania, na które chorowałam przez ponad dziesięć lat – i być może – komuś w ten sposób pomogę. To raz.
Dwa – często udzielam Wam rad, sugestii, co możecie zrobić w danej sytuacji. To nie są wyłącznie moje złote środki, ale też ciepłe słowa, które zbieram od innych i układam w szufladce pt. „mądre rzeczy zasłyszane od mądrych ludzi”. Czy fakt, że próbuję Wam przekazać coś wartościowego, co – być może – poprawi jakość Waszego życia, oznacza, że ja sama wszystkie te mądrości z szufladki mam rozpykane w małym palcu? Oczywiście, że nie. Niektóre, owszem, praktykuję. Jak na przykład mądrość, by sen i odpoczynek przedkładać nad sport. Albo tę, by z partnerem otwarcie rozmawiać o trudnych i niewygodnych kwestiach dotyczących relacji. Albo żeby zawsze najpierw zadbać o swoją równowagę psychiczną, a później o równowagę innych bliskich mi ludzi.
Są też mądrości, których do tej pory nie potrafię wdrożyć. Na przykład tę, by – kiedy życie jest dla mnie wyjątkowo skurwiałe – nie uciekać w używki albo kompulsywne treningi. Zdarza mi się w rozpaczy wypić butelkę wina i zagryźć pizzą XXL. Mam też problem z mądrością pt. „bądź zawsze dla innych życzliwa”. Staram się, uwierzcie, ale bywają dni, kiedy chętnie ustawiłabym wszystkich pod ścianą i rozjebała z kałacha. Wciąż nie potrafię też odnaleźć spokoju w pojedynkę. Potrzebuję mieć obok człowieka, któremu na mnie zależy, dla którego jestem ważna, piękna, mądra i zdolna. Próbuję sama siebie postrzegać w ten sposób i idzie mi coraz lepiej, ale jednak wciąż szukam potwierdzenia własnej wartości w oczach innych. Czy to czyni ze mnie hipokrytkę?
Trzy – moje pióro to moja tarcza i broń zarazem. Było tak, odkąd pamiętam, bo odkąd pamiętam lepiłam z słów jak z plasteliny. Pisanie i wymyślanie to jest to, czym zajmuję się zawodowo jako copywriterka (kreowanie kampanii reklamowych, wymyślanie haseł i spotów) i pisarka (konstruowanie bohaterów, ich relacji z innymi, świata i rzeczywistości), ale też prywatnie, prowadząc tego bloga. I tak samo jak w pracy, tak i tutaj korzystam z różnych form wyrazu i z premedytacją stosuję określone zabiegi stylistyczne, by wywołać konkretny efekt. A więc na przykład Was wkurzyć. Rozbawić. Zasmucić. Zmusić do myślenia. Na tym, moi drodzy, polega sztuka felietonu i sztuka pisarska w ogóle. Kiedy ktoś nazywa to manipulacją albo kreacją siebie, trochę chce mi się śmiać. Przykład? W jednym z ostatnich tekstów piszę:
Masz sporą nadwagę, problemy i nie grzeszysz intelektem? Najlepiej od razu wstąp do zakonu albo zostań zawodową prostytutką. I nie, to nie jest złośliwość z mojej strony. To jest świat, w którym przyszło nam, kobietom, żyć. I na który my same dajemy ciche przyzwolenie.
Co powiedziałabym otyłej kumpeli z IQ na poziomie 90 skarżącej się na to, że życie rucha ją w dupę? Pewnie poradziłabym, żeby zadbała o swoje samopoczucie (więcej warzyw, mniej czekolady). Może pomogłabym jej poprawić CV i znaleźć oferty pracy bardziej adekwatne do jej możliwości. Ale najpierw pewnie zabrałabym ją na lampkę wódki* i rzekła tak: – Stara, sama pozwalasz, żeby inni włazili ci na głowę. Może i jesteś głupia i trochę przytyta, ale kurwa, nikt tak jak ty nie smaży naleśników i nie świeci cyckami równie przekonująco. Czy coś w tym stylu.
A więc na blogu jestem trochę bardziej brutalna i bezpośrednia, ponieważ – surprise surprise – piszę do obcych (ok, też znajomych, ale głównie obcych) ludzi. To nie jest kawka w czwartek o piętnastej z psiapsi w Caffe Nero, tylko, kurde, blog. I jeśli mam ochotę być tu wulgarna, bezpośrednia, zabawna albo sarkastyczna to taka będę, bo takie mam pióro tudzież twórczą potrzebę. To nie oznacza, że w życiu prywatnym zabijam ironią i onieśmielam intelektem. Czasami, owszem, a czasami zwyczajnie nie mam na to siły ani ochoty.
Po drugie: Pajonk to nie ideał
A przynajmniej tak twierdzą moje koleżanki. Taki tam, sarkazm.
Jestem neurotyczką ze skłonnościami do depresji i innych chorób psychicznych.
Jestem jedynaczką. Choć życie mnie nie rozpieszczało i nie dostawałam wszystkiego, czego sobie zażyczyłam albo czego potrzebowałam, to jednak na mnie i tylko na mnie skupiała się uwaga rodziców, dodatkowo wzmożona faktem, że w dzieciństwie poważnie chorowałam. Byłam więc trzymana pod kloszem. Długo uczyłam się zaradności i samodzielności i czasami wciąż wychodzi ze mnie ta życiowa bezradność albo przekonanie, że nie umiem, nie wiem, nie dam rady. Jako rasowa jedynaczka jestem też skupiona na sobie i uparta. W tej kwestii wykonałam już ogrom pracy, ale wciąż niewystarczająco – mam tego świadomość.
Jestem dresiarą i punkówą. Wychowałam się na osiedlu, gdzie dziewczyny zachodziły w ciążę w wieku szesnastu lat, a koledzy z klasy zrywali się ze szkoły, żeby kupić starym spirytus na melinie. U mnie w domu nie było różowo, ale za wiele rzeczy jestem rodzicom wdzięczna – nie pozwolili mi pójść tą drogą. I kazali się uczyć. Co oczywiście nie zmienia faktu, że też łoiłam mózgotrzepy pod trzepakiem, a życia uczyłam się właśnie od osiedlowych dzieciaków, a nie z książek (które swoją drogą namiętnie czytałam). Zawsze więc bliżej mi będzie do rzucenia „kurwą” i taplaniu się w błocie niż do „ąę” i herbatki sączonej z chińskiej porcelany. Nie robi na mnie wrażenia fakt, że ktoś wozi dupę kabrioletem, ma prof. przed nazwiskiem albo że zarabia dużo pieniążków w Mordorze. Robi na mnie wrażenie, gdy potrafi głośno powiedzieć „fuck the system” albo pogadać z bezdomnym, patrząc mu w oczy.
Jestem artystką. Niespokojną, nieco egocentryczną, przekonaną o własnej zajebistości, a jednocześnie zupełnie nie wierzącą w siebie. Potrzebuję głasków i dyskretnej troski, jak to śpiewała Nosowska.
Jestem suczą. Jeśli ktoś mnie zawodzi, zwodzi albo z kimś rozchodzą mi się drogi i priorytety, ucinam kontakt. Jedno ostre cięcie i po sprawie. Dlatego na Facebooku mam tak mało znajomych, a moje życie towarzyskie leży i kwiczy. Nie mam też za bardzo kontaktu z rodziną poza moją mamą, jej facetem i jej siostrami. To moja świadoma decyzja. Im jestem starsza i mądrzejsza, tym bardziej introwertyczna się staję. Coraz mniej lubię ludzi, coraz bardziej nie po drodze mi z humanizmem. Szczerze mówiąc, uważam, że jako gatunek spierdoliliśmy tak wiele na tej planecie, że powinniśmy wszyscy wyginąć. Im szybciej, tym lepiej. Może dzięki temu koale wrócą na eukaliptusy, niedźwiedzie polarne na lodowce, a ignoranci tam, gdzie ich miejsce – w niebyt.
Jestem pesymistką. Zamartwiam się, piszę czarne scenariusze i próbuję przygotować na najgorszą ewentualność. Do tego często narzekam i marudzę. To jest okropne, wiem, ale w ogóle się na tym nie łapię, dopóki ktoś nie zwróci mi uwagi.
Jestem krytyczna. Wobec siebie, ale też wobec innych. Dużo wymagam i nie każdemu się to podoba.
Jestem nerwowa. Szybko tracę cierpliwość, gdy coś idzie nie po mojej myśli. Jednak w porównaniu z tym, co było jeszcze cztery lata temu, dziś jestem oazą spokoju, pierdolonym kwiatem lotosu… i tak dalej.
Jestem nadwrażliwa i emocjonalna. Szybko się wzruszam, płaczę, gdy mi źle, boli mnie krzywda innych. Chciałabym już teraz zaraz naprawić cały świat. Co oznacza też, że…
Jestem porywcza. Często mówię i działam zanim pomyślę. Mam niewyparzony język i kilka razy w życiu napytałam sobie przez to biedy. Jest to chyba jedyna moja wada, którą naprawdę lubię.
Po trzecie: Pajonk też człowiek
No, ale żeby nie było, że takie bezwzględne suczysko i złowieszcze kurwiszcze ze mnie, pozwolę sobie zacytować moich przyjaciół, którzy na pytanie, jaki jest Pajonk, odpowiedzieli:
dobra, inteligentna, tolerancyjna, ambitna, odważna, zaradna [wow, sama bym tego o sobie nie napisała], przebojowa, zabawna, przytulaśna, przyjacielska, uczuciowa, empatyczna, refleksyjna, niewyżyta [cokolwiek to znaczy :)] i pomocna.
Jak na egocentryczną neurotyczkę w permanentnej depresji to chyba i tak całkiem nieźle ;)
Oczywiście, były też cechy negatywne, no worries. Pokryły się w 99 procentach z tym, co sama o sobie napisałam. Czyli, jak widać, wgląd jest.
Po czwarte: Przyjaźń – to proste
Opisana wyżej sytuacja pozwoliła mi przystanąć i zastanowić się nad sobą, dojść do wniosku, nad którymi kwestiami muszę mocniej popracować.
Była to też cenna lekcja z cyklu „prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie”. W mojej definicji przyjaźni, kiedy ta druga osoba działa Ci na nerwy, a jej zachowanie zawodzi, mówisz jej to wprost. Opierdalasz ją, ale nie zostawiasz. Nie odsuwasz się. Zwłaszcza, kiedy wiesz, że ma trudny okres.
To proste jak konstrukcja cepa. Wiem, bo mam wieloletnich przyjaciół, z którymi nie raz już wymieniałam się mało uprzejmymi epitetami, ale zawsze szła za tym akceptacja i próba zrozumienia drugiej strony. I to właśnie jest przyjaźń, moi drodzy. Nie pochopne ocenianie drugiego człowieka pod płaszczykiem troski i z bezpiecznej odległości szklanego ekranu.
Peace.
*Lampka wódki to sformułowanie, którego namiętnie używa moja bliska koleżanka, Ania. Pozdrawiam Cię, biczo!