– Wiecie, że na Krecie 90 procent ludzi trzyma w domu kałacha? – pyta wesołym głosem Kasia, właścicielka hotelu. Nie wiedzieliśmy, ale dzięki. – Nie martwcie się. Oni mają broń głównie po to, żeby paradować z nią po ulicach, jak już sezon się skończy. Jeśli strzelają, to głównie do siebie, przez przypadek. – Intrygujące… – szeptam, przełykając głośno ślinę. Właśnie wybiła północ, a my od szesnastu godzin jesteśmy w podróży. Idealna pora na opowiadanie mrożących krew w żyłach historii o miejscu, w którym zamierzamy spędzić kolejne 10 dni.
Kreteńska policja
– Kiedyś szwagier pojechał z kumplem na wesele – opowiada Kasia, parząc kawę. Obaj świetnie się bawili, zapewne dlatego, że nie ustalili wcześniej, który z nich będzie prowadził w drodze powrotnej. Tak więc jeden schlał się wódą, drugi winem i kiedy nad ranem postanowili wrócić do domu, mieli mały fakap. Ostatecznie szwagier, ten co pił raki, stwierdził, że on poprowadzi, bo „w końcu to jego auto, do cholery”. Oczywiście zatrzymała ich policja…
– Niech zgadnę: trafili na myjkę, a potem szwagier stracił prawko na dwa lata – stwierdzam oczywistą oczywistość.
– No właśnie nie. Policjant zapytał ich, co pili. A potem kazał szwagrowi przesiąść się na miejsce pasażera i poprosił tego upitego winem, żeby poprowadził dalej. Co jak co, ale policja to tu naprawdę żyje dobrze z ludźmi.
Kreteńskie wesele
– Trafiliśmy dziś na niezłą bibę w miasteczku – opowiadamy Kasi, jak spędziliśmy wieczór. – To był jakiś koncert, ale ludzie oszaleli. Wszyscy tańczyli w kółku na środku ulicy, jakby byli na jakimś weselu.
– Norma – odpowiada K. – Grecy, a już na pewno Kreteńczycy, uwielbiają się bawić. W sezonie za bardzo nie mają na to czasu, bo turyści, ale jesienią i zimą… Matko, co tu się wyprawia! Wszyscy na prawo i lewo się hajtają. A musicie wiedzieć, że przeciętne kreteńskie wesele zaczyna się od minimum tysiąca gości wzwyż. To nie jest tak, że zapraszasz ciotkę, wujka i stryjenkę ze strony matki. Tutaj się nawet nie wysyła zaproszeń. Po prostu wpadasz do okolicznych wsi i mówisz, że za tydzień wesele. Kiedyś jeden koleś zamknął cały port. Zaprosił 2,5 tysiąca osób, wystawił nawet na promenadzie kilkanaście stołów z żarciem dla turystów, żeby im smutno nie było… Ludzie byli zachwyceni. A ja w końcu zrozumiałam, co znaczy „wielkie, greckie wesele”.
– Tak, tak… Nie planujesz przypadkiem wyjść w najbliższym czasie za mąż? Tak do przyszłej niedzieli na przykład?
Kreteńscy kelnerzy
– Pamiętajcie też, żeby się po Krecie za bardzo nie panoszyć – uprzedza K.
– Bo mogą nas strzelić z kałacha?
– Nieee. Bardziej chodzi o to, żeby nie cwaniakować i nie strugać idioty. Kreteńczycy są niesamowicie gościnni, wiecie, gość w dom, bóg w dom, ale początkowo bywają nieufni. Trzeba się do nich odnosić z szacunkiem, respektować fakt, że jesteście gośćmi na ich ziemi. I w żadnym razie nie odmawiać, kiedy już czymś was poczęstują.
– Dobrze, proszę pani. Będziemy pamiętać, proszę pani.
Przeszkoleni do życia na Krecie ruszamy w kierunku nadmorskiej restauracji celem pożarcia musaki – tradycyjnego greckiego megakalorycznego dania, od którego rosną cycki, bo przecież nie dupa. Pyszne jest, ale ja nie o tym. Po skończonym posiłku podchodzi do nas dwóch kelnerów. Jeden niesie karafkę raki i cztery kieliszki, drugi talerz z arbuzem i winogronami. – A teraz będziemy pić – komunikuje ten niższy z miną Ala Capone, czyli z twarzą nieznoszącą sprzeciwu. Rozlewa wódkę, po czym bez słowa przesuwa kieliszki w naszą stronę. Wychylamy w milczeniu. Kelnerzy odchodzą. Patrzymy na siebie z M. porozumiewawczo i krzyczymy: – Hej! Ale tu jeszcze dużo zostało! Wracajcie! Niziołek odwraca się i patrzy na nas krytycznie. – Nie widzicie, że jestem w pracy? Chwila cierpliwości – mówi, po czym zarzuca sobie stolik na ramię i odchodzi pełnym godności krokiem.
Skulamy się w sobie i przez kolejne pół godziny skubiemy w milczeniu rąbek serwetki. Nigdy nie wiesz, który z nich trzyma w domu kałacha.