Od razu mówię – to nie będą (w większości) rzeczy z minionego roku. Po prostu w 2019 odkryłam kilku twórców, którzy literacko, wizualnie i muzycznie doprowadzili mnie na skraj (zachwytu, rozpierdolu, zdziwienia), i postanowiłam się tym z Wami podzielić. Joł.
Nr 1: Zdechły Osa
Kiedy usłyszałam go po raz pierwszy na płycie Pezeta, przepadłam. Ten kościsty małolat z bandaną na twarzy nie tylko ukradł Pezetowi numer, w którym wystąpił gościnnie, skradł też klip oraz moje serce. To było jak lep na ryj, jak uderzenie obuchem w głowę, czułam się dokładnie tak samo jak w 1998 roku, gdy po raz pierwszy usłyszałam Nirvanę (Osa miał wtedy rok ;)), jak w 2001, gdy odkryłam siłę punk-rocka i skinowskiego bejsbola, przed którym uciekałam z innymi bałaganami w kieleckim parku oraz jak w 2010, gdy po raz pierwszy poszłam na techno i zarzuciłam MDMA.
Zakochałam się w jego głosie, muzyce, tekstach i flow od pierwszych dźwięków i gdybym była z dziesięć lat młodsza, pewnie wsiadłabym w pociąg do Wrocławia i próbowała wyrwać go na swe oczy zielone, chorą głowę oraz fakt, że mam takie same skary w psczoły ;)
Ten chłopak ma zaledwie 22 lata, a widzi i rozumie więcej niż niejeden czterdziestolatek. Owszem, jest jeszcze młody i trochę mu się nie skleja czasami, a jego idolem jest Gigi Allin, ale pozostaje w tym wszystkim autentyczny i szczery do bólu, a ja tylko takich ludzi szanuję, z takimi chcę mieć do czynienia.
Moglibyście wywnioskować, że skoro Zdechły Osa pojawił się na krążku Pawła z Ursynowa, to robi hip-hop, ale to nieprawda – Osa to przede wszystkim punk. Anarchia i żywy ogień. Na swoich koncertach rzuca się w tłum, a przed koncertami wali wiadra, łoi wódę oraz przyjmuje inne specyfiki zmieniające stan świadomości. Podczas jedynego koncertu Pezeta promującego jego najnowszą płytę Osa wyszedł na scenę tak nabity, że nie był w stanie zarapować zwrotki, po czym zanurkował w tłum i ochrona wykopała go z klubu (brzydko, nie popieram).
To młody, niepokorny duch, w którego żyłach płynie niezgoda na rzeczywistość i skłonność do autodestrukcji – pewnie dlatego tak dobrze go rozumiem.
W swoich tekstach Osa ironizuje, tak że sam już nie wiesz, czy ciśnie bekę z siebie, z ciebie, z polskiego rapu czy wręcz przeciwnie, mówi całkiem serio. To kronikarz polskiej rzeczywistości nowego, młodego pokolenia, który swoim polotem i bezkompromisowością zaczyna bić na łeb moich dotychczasowych ulubionych muzyków niepokornych: Pezeta (kiedyś), Rogala (w ANTY), Brylewskiego (zawsze), Nosowską (dopóki nie wydała tego swojego społecznie szkodliwego gniota), Kazika (gdy jeszcze „mieszkał w Polsce”) czy Skandala (kiedy żył).
Jeśli Osa za bardzo nie popłynie w dragi i chlanie, już za chwilę rozjebie na polskiej scenie muzycznej. Jestem o tym przekonana i trzymam za niego kciuki oraz mięśnie Kegla.
Nr 2: Tomek Popakul
Ten łysy typ, który wygląda, jakby chciał ci policzyć zęby, robi jedne z najciekawszych animacji, jakie do tej pory widziałam. Najnowsza -„Acid Rain” – zdążyła objechać już ponad 50 imprez filmowych, w tym m.in. Sundance i festiwal w Zagrzebiu. Bohaterami „Kwaśnego Deszczu” jest dwójka młodych ludzi – dziewczyna i chłopak, którzy poznają się przypadkowo i zaczynają wspólną podróż oldschoolowym vanem. Palą, jedzą grzyby, słuchają techno. Mamy więc film drogi z narkotycznymi wizjami i zajebistą muzyką w tle.
Popakul ma niesamowitą kreskę, taką irytującą i magnetyczną zarazem. Pewnie dlatego tak dobrze wychodzi mu wywoływanie w odbiorcy niepokoju, co – jak sam przyznaje – jest jednym z celów jego twórczości.
„Acid Rain” możecie obejrzeć za free na Vimeo, ale nie wiem, do kiedy, więc polecam się spieszyć.
Nr 3: Olga Tokarczuk
Tak, wiem, jestem lamusem i ignorantką, bo sięgnęłam po Tokarczuk dopiero, kiedy zdobyła Nobla. Nie wiem, czemu nie zrobiłam tego wcześniej, może zniechęcili mnie znajomi, którzy mówili, że jej proza jest „niestrawna”, a może ja sama wykreowałam sobie w głowie obraz drugiego Joyce’a albo Manna (do tej pory nie przebrnęłam przez „Ulissesa” i „Czarodziejską Górę”). Tak czy siak, sięgnęłam w końcu po „Ciągnij swój pług przez kości umarłych”, bo postanowiłam zacząć od czegoś cieńszego niż „Księgi Jakubowe”, ale grubszego od „Podróży Ludzi Księgi”, poza tym spodobała mi się okładka no i ten tytuł <3
Powieść wciągnęła mnie tak bardzo, że musiałam dawkować sobie strony, żeby nie przeczytać jej za szybko. Przepadłam, śmiałam się, płakałam, wzruszałam, dziwiłam. I utwierdziłam w przekonaniu, że jedzenie mięsa w dzisiejszych czasach to barbarzyństwo. Dawno już żadna lektura nie zafundowała mi tak emocjonalnego rollercoastera i za to jestem pisarce ogromnie wdzięczna. Nie jestem za to wdzięczna Agnieszce Holland, która na podstawie powieści Tokarczuk zrobiła mocno średni film „Pokot”.
Ale zostawmy kino. Właśnie zaczynam czytanie „Biegunów” i już po pierwszych stronach jaram się jak pochodnia. Trochę z zachwytu, a trochę z zazdrości – bo wiem, że nigdy nie będę pisać tak pięknie jak Tokarczuk.
A co u Was?