Jedni nie nadeptują na linie (nerwica natręctw), inni boją się nabiału (nie wiem, co to za psychoza, ale miałam kiedyś chłopaka, z którym często się kłóciłam; raz przegiął pałę, a że akurat jedliśmy śniadanie, nadziałam na widelec kawał sera białego i podstawiłam mu pod nos; zaczął się wycofywać, po czym ostatecznie uciekł), jeszcze inni jeżdżą 160 km/h w centrum miasta i bzykają się w klubach bez gumki (borderline), a ja jestem neurotyczką. To znaczy, że nawet, kiedy wyglądam na wesołą i beztroską, w środku odczuwam niepokój i głęboki smutek. Taki stan emocjonalny wiąże się ze skłonnościami do stanów depresyjnych. Jeśli więc czasem masz poczucie, że jedyne, czego pragniesz, to leżeć tygodniami pod kołdrą i spać albo zniknąć, ten tekst jest dla Ciebie.
#1. Pies, alpaka, koza albo inne zwierzę, które trzeba wyprowadzać na dwór
Do niedawna miałam tylko koty i jakkolwiek kocham te małe sierściuchy całym swoim zjebanym sercem, tak muszę przyznać, że są to zwierzęta pretty much samowystarczalne. Oczywiście, trzeba je karmić, czyścić kuwetę i regularnie miziać, ale nie wymagają one jakiejś szczególnej aktywności fizycznej (jak im się chce, same polują na muchy albo inne robale, a jak im się nie chce, śpią całymi dniami na kanapie). Z psem, alpaką i kozą jest inaczej. Psa, alpakę i kozę trzeba wyprowadzać na dwór. Nie to, żebym znała instrukcję obsługi alpak i kóz, ale tak się złożyło, że akurat od trzech miesięcy mam psa, i z psem jest zupełnie inna historia. Nie tylko trzeba go karmić, poić i miziać, trzeba też wychodzić z nim na krótsze lub dłuższe spacery celem załatwienia jego potrzeb fizjologicznych (kupa, siku) oraz egzystencjalnych (ganianie ptaków, bieganie za piłką, bieganie za patykiem, bieganie za czymkolwiek, co rzucisz, wąchanie cudzych odchodów, skakanie na nogi obcych ludzi i lizanie ich łydek, tarzanie się w szczątkach martwych zwierząt, szczekanie na cudze psy, wąchanie tyłków cudzych psów, itd.). I choć pewnie zabrzmię za chwilę jak smutna trenerka rozwoju osobistego, to muszę przyznać, że patrzenie, jak ta mała wariatka (to sunia) dostaje pierdolca na widok gołębi i gania je, trzęsąc swoim mikro-kuprem, potrafi wywołać uśmiech na moim licu nawet w chwilach największego doła. Psu nie wytłumaczysz, że sorry stara/stary, ale z dzisiejszego spaceru nici, bo ktoś tu ma chujowy dzień albo chujowe życie. Więc o ile nie wyręczy Cię mama/tata/kumpel/partner, co najmniej dwa razy dziennie musisz zwlec dupę z łóżka, założyć dresy, wziąć do ręki smycz i wyjść zrobić coś dla psiaka, który kiedyś z jakichś powodów znalazł się u Ciebie w domu. I nawet jeśli w ciągu pierwszych kilku minut masz ochotę umrzeć, później jest już tylko lepiej. Wdychasz świeże powietrze, patrzysz na liście, pilnujesz kundla, zmieniasz perspektywę. Tak więc gdy Ci smutno, gdy Ci źle, adoptuj psa, je je je. Zrobisz coś dobrego dla siebie i dla świata.
#2. Książki
Celowo polecam je bardziej niż seriale, bo są po prostu zdrowsze (brak promieniowania, mniej zmęczone oczy, większy rozwój wyobraźni i wzbogacenie słownictwa). Dobra książka z Twojego ulubionego gatunku może zdziałać cuda. Najlepiej, jeśli od razu zaopatrzysz się w conajmniej dziesięć różnych powieści//biografii/reportaży/czy co tam lubisz, tak na zapas i na wszelki wypadek. Od dziecka bardzo dużo czytam i od dziecka wszelkie książki poza lekturami obowiązkowymi albo branżowymi (meh) pozwalały mi przenieść się w inny świat. Nieważne, czy lepszy czy gorszy od tego, w którym w danym momencie funkcjonowałam, ważne, że inny, czyli taki, w którym nie było moich traum, problemów, czarnych myśli. Nazwiecie to ucieczką, ja nazwę konstruktywną próbą radzenia sobie ze stanem depresyjnym. Takie uciekanie nie jest jeszcze groźne. Gorzej, jeśli usiłujesz radzić sobie ze smutkiem i lękiem, zalewając je alkoholem, pudrując dragami albo kompulsywnie się objadając. Uwierzcie mi, been there, done that, żadna z tych dróg nie prowadzi do niczego dobrego. Czytanie jest więc w miarę bezpieczne. Podobnie jak okazjonalny sport.
#3. Aktywność fizyczna
Wiem, że w momencie, kiedy leżysz w łóżku i nie chce ci się nawet wstać, żeby umyć zęby, wyjście na bieganie czy inny pilates graniczy z cudem. Możesz jednak zapobiec temu stanowi samorozkładu, jeśli w momencie, gdy pojawiają się u Ciebie pierwsze czarne myśli, wybierzesz ruch zamiast bezruchu. Nie musisz od razu napierdalać ultramaratonów (uważam nawet, że bieganie non-stop morderczych dystansów jest kolejną formą niezbyt bezpiecznej ucieczki), wystarczy, że zrobisz coś, cokolwiek, co doprowadzi Twój organizm do wydzielania endorfin. Znasz to uczucie, kiedy tak bardzo nie chce Ci się iść na trening i szukasz wymówki, żeby tylko zostać w domu z paczką czipsów i browarkiem, ale w końcu zbierasz się w sobie, odwalasz tę godzinę na siłowni czy basenie, wracasz do domu i czujesz się jak młody bóg? No właśnie. W chwilach załamki spróbuj myśleć o odczuciach i emocjach, które towarzyszą Ci po treningu, tańcu czy długim spacerze. Wtedy szansa na zmotywowanie się jest nieco większa, a na zamulanie pod kocem i płakanie w poduszkę – nieco mniejsza.
#4. Inni ludzie
Nie przypadkowi znajomi i nie imprezy. Raczej rozmowa albo po prostu milczenie z najlepszym przyjacielem. Ważne, żeby w chwilach największych dołów i smutków nie otaczać się toksycznymi ludźmi, ludźmi wysysającymi energię ani takim, którzy po prostu mają jakiś interes w spotkaniu się z Tobą. Nawet, jeśli oznacza to zredukowanie liczby znajomych z 350 do 50-ciu i ograniczenia kontaktu z rodziną (bo np. Twój ojciec sądzi, że jesteś histeryczką, a Twoja matka jest jeszcze większą neurozą niż Ty), zrób to. Dla swojego dobra. Nie szukaj na autopilocie pomocy wśród „najbliższych”, którzy tak naprawdę stoją najdalej od Ciebie. Pomyśl, przy kim możesz być w stu procentach sobą, kto Cię nie krytykuje, nie ocenia, nie próbuje za wszelką cenę rozwiązać Twoich problemów (bo ostatecznie musisz rozwiązać je sam), tylko po prostu będzie obok.
#5. Leki
Bardzo się cieszę, że żyjemy w czasach, w których psychotropy zostały oddemonizowane. Większość moich bliższych znajomych i przyjaciół otwarcie przyznaje się do tego, że kiedyś byli lub obecnie są na antydepresantach. Nie ma w tym nic złego. Jesteśmy pokoleniem transformacji, nasi rodzice cierpieli na masową schizofrenię, bo i w schizofrenicznej rzeczywistości się wychowali. Nic dziwnego, że większość z nich spierdoliła nasze wychowanie. Ale nie ma co kruszyć kopii i winić świat za to, co było i jak jest. Lepiej skupić się na tym, co możesz zrobić, żeby sobie pomóc. Jeśli myślisz, że rozmowa z postronnym, niezaangażowanym w Twoje sprawy człowiekiem, który przypadkiem jest też świetnym terapeutą może Ci pomóc, go for it. Jeśli czujesz, że tracisz kontrolę nad swoim życiem, stany depresyjne Cię pochłaniają i być może masz nawet niejasne myśli na temat tego, jak bezboleśnie zakończyć swój żywot, idź do psychiatry. Koniecznie. Dostaniesz leki, a wraz z nimi nowe życie. I nie, to nie będzie ucieczka. To będzie dopiero początek czegoś lepszego.
Dlaczego napisałam ten tekst?
Bo choć nie siedzę w Twojej głowie, wiem, co możesz czuć. Znam ten stan, te myśli, to poczucie beznadziejności. Potrzebowałam prawie całego swojego 33-letniego życia, żeby nauczyć sobie z nimi radzić. Nie mogę powiedzieć, że odniosłam sukces, ale mogę na pewno uznać, że jestem na dobrej drodze. Czego i Tobie z całego serca życzę. Peace.
Fot. Naomi August, Unsplash.com