Płakać nie będę

Wkłada płytę do laptopa. Odpala. Patrzy w milczeniu. No tak, jak sądziłem. Złamanie zmęczeniowe.
Wpisuję hasło do laptopa. Odpalam. Patrzę w milczeniu. No tak, jak sądziłam. Nie dorosłam.

 

BOMBKI VERSUS CHUJ

 

Wiecie, fajnie jest mieć w życiu plan. Plan na zmianę pracy. Plan na kupno mieszkania. Przebiegnięcie Rzeźnika. Zrzucenie pięć kilo. Znalezienie męża/żony. Albo zostanie wielkim poetą. Cele i marzenia od wieków napędzają ludzkość, dają jej kopa do działania, motywują. Z czasem człowiek, kiedy już zrealizuje swój jeden czy drugi plan, dochodzi do wniosku, że nie cel sam w sobie był ważny, co droga do niego. Nie samo osiągnięcie, co dążenie, by osiągnąć. Tak, wiem, Malvino Pajonczello, ale weźcie się tak zastanówcie na zdrowy chłopski rozum – ile razy w życiu coś planowaliście, do czegoś dążyliście, coś sobie zakładaliście i robiliście wszystko, żeby to zrealizować, a koniec końców i tak chuj bombki strzelił?

I na ile te bombki były ważne, a na ile ten chuj, że tak grzecznie zapytam?

 

NIE PŁAKAŁAM PO RZEŹNIKU

 

Po ultra w Beskidach pierwszego kwietnia coś mi jebło w stopie. Long story short, po ponad miesiącu bujania się po ortopedach i fizjoterapeutach wyszło, że mam złamanie zmęczeniowe. Co to jest, to sobie możecie sprawdzić w Wikipedii, bo nie o dolegliwościach biegaczy jest ten tekst, a o tym, że po roku ciężkich przygotowań do osiągnięcia wymarzonego celu, czyli przebiegnięcia Rzeźnika cały misterny plan poszedł się (pardon maj frencz) jebać.

12 miesięcy wstawania rano, napierdalania w deszczu/śniegu/z chorobą/z leniem/na kacu/wpisz cokolwiek. I co? Rzeźnika nie pobiegnę, o przygodzie zapomnę, fejmu nie będzie. 

Czy jestem rozczarowana? Owszem.
Czy jest mi przykro? Bardzo.
Czy jest coś, co mogę z tym faktem zrobić? No kurde.

Mogę cieszyć się, że to tylko złamanie zmęczeniowe, a nie poważna kontuzja. Mogę skupić się na innych aktywnościach na które przez 2-3 ostatnie lata nie miałam czasu, bo „zara zawody, a forma się sama nie zrobi”. W końcu mogę nauczyć się porządnie pływać, przełamać strach przed rowerem, pośmigać na wrotkach, wrócić do nauki hiszpańskiego. Mogę też, za miesiąc lub dwa, wrócić do biegania, być może delikatniej, być może na mniej spektakularną skalę, but still. Mogę też totalnie olać bieganie i zająć się lepieniem garnków albo śpiewem w chórkach u Górniakowej*. Bo mogę wszystko.

I trochę mi smutno, jak pomyślę, że przez 32 lata o tym nie wiedziałam.

 

*Bo nawet po pijaku, kiedy intonuję najpiękniej, brzmię jak skrzyżowanie Mandaryny z Zenkiem Martyniukiem.

 

PODSTAWOWE PYTANIE: DLACZEGO?

 

Wracając dziś od ortopedy, odpowiedziałam sobie na jedno zajebiście, ale to zajebiście ważne pytanie: dlaczego biegam?

Bo to kocham.
Bo dzięki bieganiu czuję się wolna.

A potem zapytałam siebie, dlaczego biegam regularnie. Z planem. Czasami na granicy własnej wytrzymałości? Czasami wbrew sobie?

Bo lubię wyzwania.
Bo lubię rywalizację.
Bo lubię być kozakiem, czuć się jak kozak i być jako kozak odbieraną.
Bo chyba jednak wciąż czuję, że muszę sobie i innym coś udowodnić.
Bo bieganie pozwala zapomnieć. Odciąć się. Uciec. Również od własnych emocji, lęków, porażek.

To nie jest jednowymiarowe. I też nie jest tak, że ja to zrozumiałam dzisiaj. Docierało do mnie już od dłuższego czasu, od czasu, gdy zaczęłam terapię, czy też – mniej brutalnie – pracę nad sobą. Co? Że wszyscy sportowcy-amatorzy, którzy tak bardzo mocno i bardzo emocjonalnie angażują się w sport, zwykle od czegoś uciekają. Ucieczka w sport jest lepsza niż ucieczka w alkohol, dragi czy hazard, powiecie. Ja powiem, że żadna ucieczka nie jest dobra.

Dzisiaj, kiedy wychodziłam od ortopedy, jakoś tak z całą mocą zdałam sobie sprawę, że Rzeźnik był dla mnie przede wszystkim próbą udowodnienia komuś czegoś. I że ja chyba nawet tak do końca nie miałam wielkiego parcia, żeby go zrobić. Bo nie płakałam po Rzeźniku. Nie poczułam dogłębnego smutku, gdy okazało się, że nie mogę go pobiec.

Owszem, byłoby świetnie poczuć tę moc i ten splendor i ten fejm na insta i tę sławę wśród znajomych, tylko…

po co?

Po co, skoro ja tę moc i tę swoją wartość coraz częściej czuję w sobie? I w końcu potrafię oddzielić ją od tego, jak wyglądam oraz ile dyplomów, pucharów i wykastrowanych penisów powiesiłam sobie na ścianie.

Od A do Zet od Zet do A, ja to ja to jasne jak dwa razy dwa…
Nie potrzebuję już Rzeźnika, żeby wiedzieć, że jestem fajną, wartościową i zdeterminowaną babką o mocnym charakterze. Wierzcie lub nie, ale to jest nowe uczucie, z którym mam do czynienia po raz pierwszy w swoim życiu. Taka jakaś akceptacja faktu, że nie wszystko idzie po mojej myśli i że tak czy siak ja to ja. 

Na wszystko przyjdzie czas. Na wszystko przyjdzie pora. Kiedy JA poczuję, że mogę. I kiedy ja poczuję, że chcę.

To dobry moment, by napisać, że…

 

KSIĄŻKI NIE BĘDZIE

 

To znaczy kiedyś będzie, tak sądzę. Ale nie teraz.
Bo teraz ja nie potrafię pisać o rzeczach trudnych.
A o rzeczach łatwych pisać nie chcę, bo to nie leży w mojej naturze, nie nazywam się Joanna Chmielewska, choć czasem bardzo bym chciała.
Nie dorosłam do tego, żeby wydać powieść.
I choć może wielu z Was zawiodę, ja po prostu w końcu wiem, co robię.

 

ROSNĘ.

 

Fot. Annie Spratt/Unsplash.com

0 Like

Share This Story

Ludzie
  • Anna

    I bardzo, bardzo dobrze ! Żyj dla siebie i z sobą w zgodzie :) niech uczucie oczyszczenia trwa ! Trzymam kciuki, Malv :)
    PS. Może to czas by spróbować nowych rzeczy. Powodzenia :)

  • sabr

    Dzisiaj komentując co innego w internetach odnośnie matur (posty Amandy Waliszewskiej – hakierka.pl – swoją drogą pewnie byście się dogadały) wrzuciłem taką o to mądrość http://demotywatory.pl/4217671/and;Co-za-ponury-absurd-Zeby-o-zyciu-decydowac-za-mlodu-kiedy-jest-sie-kretynemand;

    Bo w tym kraju przydałby się poza polskim i matematyka przedmiot – „naucz się człowieku żeby Tobie dobrze było z samym sobą (nie innym) i dla siebie samego żyj jakkolwiek będziesz uważał za słuszne drugiemu krzywdy nie czyniąc”

    Co nieco wydaje mi się, że terapia/praca nad sobą, o której wspominasz wyżej i brak łez po rzeźniku – trochę do właśnie tego się sprowadza. Nie potrzebujesz tego dla innych tylko dla siebie – nie to nie, biegasz bo lubisz nie dlatego, żeby innym czapki pospadały.

    Dodam, że mi by się dawno temu taki przedmiot o życiu dla siebie przydał, nawet bardzo…

    PS. Ciekawe wszystkie DDA to mają, czy tylko 99%? Czy może po prostu Polska kraj gdzie cały czas „coś trzeba..” hm.

  • Bartłomiej Kowynia

    kurcze, nie wiem kiedy ostatni raz tu byłem, ale czuję czas powrotu do starych dobrych blogów (‚sętymenalnie’ jakoś się zrobiło). Czuję, że wszędzie pracują motory zmian. To przychodzi falami, serio wiosna ludziom łby otwiera i trybiki oliwi, widzę po bliskich, po sobie; z roku na rok wyraźniej. Pięć, Malvina!

  • A właśnie sobie myślałam, odpalając ten tekst, że jestem niesamowicie ciekawa tej Twojej książki i, a co tam, zaszaleję i sobie ją kupię, jak tylko się ukaże. Na razie zdanie podtrzymuję, czekam, bo uważam, że wszystko w swoim czasie i gratuluję. Pozdrawiam :)

  • Tomek Degler

    Akceptacja to podstawa. Czasem zastanawiam się nad tym po co ludzie piszą blogi o sobie. I po co inni je czytają? Czy to taka forma terapii? Że powiedziałam coś publicznie i to się już nie „odpowie”? Poszukiwanie podziwu? Ten cały „fejm”? Czy może jest to po to, żeby był ktoś stały, do kogo mogę gadać? Kto zawsze jest? Nawet jeśli jest to anonimowy czytelnik?
    Nadal nie wiem, ale czytając ten blog od jakiegoś czasu, dziś po tym tekście poczułem pewną przyjemność – z obserwacji dojrzewania, dorastania. To po prostu buduje. Pociesza jakoś. Świat idzie do przodu, ludzie mądrzeją, jest szansa dla nas wszystkich.
    Po tych ostatnich, mocnych przeżyciach należało się chyba czegoś takiego spodziewać. Przypomniał mi się „Buntownik z Wyboru” i ta długo oczekiwana scena zniknięcia z życia przyjaciół, kiedy wszyscy rozumieją że nawet jeśli ciut żal, to stało się coś, co powinno się stać. Że sprawy w końcu potoczyły się właściwym torem… ;-)

  • Gosza

    Dobry tekst.
    Codziennie się czegoś nowego o sobie dowiadujemy oraz uczymy od innych.
    Lubię Ciebie czytać, najbardziej cieszy mnie to, że nie jesteś w tych 90% ogółu społeczeństwa, tylko w tych 10% – inteligentnych, wartościowych i reprezentujących coś sobą.
    PAJONK! Jesteś super! teraz odpoczywaj, regeneruj i i tak wiem, że pasja to pasja, pasja to charakter, więc widzimy się niebawem na jakiejś trasie biegowej! Piona!

  • Weronika Kwiatkowska

    Bo lubię być kozakiem, czuć się jak kozak i być jako kozak odbieraną.

    Czytam to zdanie po raz kolejny i mnie oświeciło. Głupie to kozaczenie. Na co i po co komu. A jednak tak dobrze smakuje, ten podziw w cudzych oczach. Aj….

  • Paula Duda

    Czytałam mojemu chłopakowi setki razy urywki twoich tekstów, chociaż czasami wcałe go to nie interesowalo, ale za każdym razem mu powtarzałam ze jak wydasz książkę to pierwsza będę stała w kolejce po nią. Dzisiaj jak mu powiedziałam ze książki nie będzie to nawet jemu zrobiło się przykro. .no ale ja nadal czekam

  • A taka ciekawa byłam Twojej książki. Dobrze, że wiesz czego chcesz. To teraz tak rzadko się zdarza. Dzięki za mądry tekst. Czytanie Ciebie to czysta przyjemność :)

  • Trochę popłakać warto, bo w każdą zmianę i wybór wpisana jest strata.

  • MalaMI

    Podobno kochać dzieci powinno się nie za coś, a mimo wszystko. Dodałabym: również samego siebie.

  • Sparks

    Fajnie się czyta o czyimś dorastaniu, wzrastaniu, rośnięciu :)

  • Biegacz biegacza zrozumie! Dobrze napisane :)

  • Smok

    I dobrze! Bo książka, którą napiszesz bo chcesz będzie miliard razy bardziej Pajonkowa niż ta robiona na siłę. Będziemy czekać :D

  • Dominika

    Wiesz, Malv, też miałam podobnie, kilka tygodni temu. Zdałam sobie sprawę, że coś jest nie tak, gdy wszyscy dookoła mnie zaczęli powtarzać, że wyglądam jak zombie. Przecież wcale się tak nie czułam, co oni, wmawiają mi jakieś tu insynuacje?! Meh, to tak nie działa. Wiedziałam, że muszę cisnąć, żeby udowodnić sobie, innym, każdemu, że jestem warta coś więcej niż wszyscy myślą, że też mam ambicje i jakoś szarżując tak do przodu, zapomniałam o całej reszcie. Nie dodałam jeszcze, że właśnie jestem w trakcie matur. Może i to stres i bla, bla, bla, a może jeszcze za mało wystaję nosem ponad stół – ale to nieważne. W pewnym momencie pękłam. Pewnego wieczoru, na dzień przed wystawieniem ocen kończących pewien etap w życiu. Okazało się, że moje ambicje poszły się, za przeproszeniem, jebać, bo nagle ze zmęczenia wpadły dwie złe oceny. I co? I czarna dupa, kataklizm, koniec świata. Najpierw była deprecha, że jestem nic nie wartym śmieciem i nawet do zamiatania ulic się nie nadaję. A potem usiadłam i tak sobie pomyślałam, że kurde, stara, może pora się ogarnąć? Maturę napisać – napiszesz. A to, kim będziesz w przyszłości, przecież wcale nie zależy od jednej głupiej oceny. Gdy sobie uświadomiłam, że pół roku brałam udział w wyścigu szczurów zapominając o własnych pasjach – bum! Poczułam się, jakby ktoś mi 30 kilo zabrał, serio. Pierwszy raz od pół roku poczułam się… wolna. I believe I can fly. I życie stało się prostsze.

  • Karolina Pierwanicka

    Idealne do urządzenia wake up’u zwojom mózgowym o barbarzyńsko wczesnej porze :3
    Jest coś szczególnego w Twoich tekstach, poza kawałem dobrego materiału do poniesienia w świat i przetworzenia.
    Pojawiają się one w najbardziej, ale to cholernie najbardziej adekwatnych momentach życia. Tym razem, w okresie dojeżdżania swojego wnętrza za bycie niewystarczającą w byciu dzikiem (toksyczne podejście, wiem doskonale. Staram się wychodzić z tego regresu mentalnego).
    Twoje słowa były niczym strzał otwartą dłonią w tył czaszki – takie „tu się j*bnij!” od najlepszego ziomka.

    Dzięki, że jesteś. Tak po prostu ;)

  • Barbara Grzesik

    Dziękuję za ten tekst.

  • S.

    No i znów wracamy do punktu wyjścia. Wytrzymać z samym sobą, to jest nie lada wyzwanie :)
    Espero que vas a mejorar tu nivel de español! Que tengas un buen día señorita Pająk :)