W życiu pewne są tylko śmierć i podatki, więc robienie postanowień noworocznych jest dla mnie mniej więcej jak tańczenie do „Despacito” albo oglądanie sylwestra z Jedynką – żenujące i bez sensu. Poza tym, skoro czekałeś/aś do Nowego Roku, żeby zacząć coś robić (schudnąć, zmądrzeć, zrobić sobie dziecko, pomalować mieszkanie, zapisać się na siłownię, pójść na kurs samoobrony, wpisz cokolwiek), to znaczy że tak naprawdę nie bardzo Ci na tym zależało i prędzej niż później zarzucisz temat.
Widzicie, ludzie mają to do siebie, że jak bardzo czegoś chcą, to zwykle od razu zabierają się do realizacji swojego celu. A jak w coś nie do końca wierzą albo niezbyt chce im się to robić, czekają. Na lepszy moment. Na ładniejszą pogodę. Na bardziej sprzyjającą sytuację gospodarczą. Albo na Nowy Rok. Jakby akurat ten jeden jedyny dzień w roku miał w sobie jakąś magiczną moc, która nagle zmieni Twoje nastawienie do siebie, świata i piosenek Zenka Martyniuka. Sorry, to tak nie działa.
REGRES OSOBISTY
Skoro naprawdę nie masz ochoty czegoś robić, skoro tak bardzo Ci się nie chce i jest to dla Ciebie tak ogromne poświęcenie, po co się zmuszać? Nie mówię tu oczywiście o sytuacji, kiedy jesteś samotną matką, masz dwoje małych dzieci w domu, więc codziennie chodzisz do roboty, której szczerze nienawidzisz tylko dlatego, że nic innego nie możesz znaleźć, a dzieci trzeba nakarmić i ubrać. Nie. Mówię o sytuacji, kiedy za wszelką cenę usiłujesz wyrwać siebie ze znienawidzonej przez kołczów samorozwoju (pardon my french) „strefy komfortu”, bo tak ci kazał Mateusz Grzesiak i krytyczne spojrzenia przyjaciółek.
Kiedy, choć w głębi duszy wcale nie masz na to ochoty, wstajesz co drugi dzień o szóstej rano, żeby przebiec dziesięć kilometrów, bo nosisz rozmiar M, a nie S, jak jeszcze dwa lata temu. Kiedy wypruwasz sobie żyły, żeby być perfekcyjną panią domu, usiłując dorównać swoim poziomem psychozy Małgorzacie Er. i zaimponować bliskim, podczas gdy Twój mąż i Twoje dzieci tak naprawdę mają Twoje starania w dupie. Kiedy wybierasz studia prawnicze zamiast artystycznych tylko dlatego, że są bardziej prestiżowe, a tata, z zawodu ślusarz, mówi, że po studiach będziesz full wypas adwokatem z Porsche i automatycznie przedłużanym fiutem na pilota, którego on, choć tyra od 60 lat, nigdy nie miał i mieć nie będzie, amen. Kiedy siedzisz w robocie po godzinach, totalnie rezygnując z życia osobistego, bo szef kazał Ci wyrobić słupki, a Ty jesteś święcie przekonany, że dzięki temu staniesz się lepszym człowiekiem (nie, nie staniesz się, sorry).
A weź to pierdol. Usiądź se na trawie, zmruż oczy, wystaw twarz do słońca czy tam smogu, zrób małe fśśśt, jak w kawałku Łony.
STREFA KOMFORTU JEST ZAJEBISTA
Inaczej nie nazywałaby się strefą komfortu, czyż nie? Komfort, według Słownika Języka Polskiego, to stan zaspokojenia potrzeb fizycznych i psychicznych, dobrostan, dostatek, dobrobyt. Skoro tak, na chuj tyle ludzi chce z niego zrezygnować?
Z jednej strony zabijamy się w swoich korpo-klatkach, żeby tylko zarabiać wincyj, mieć wincyj, bywać wincyj, z drugiej musimy wszem i wobec udowadniać, że nam to wszystko niepotrzebne, że potrafimy wyjść ze swojej „comfort zone”, przebiec dżunglę amazońską tyłem, przeżyć ukąszenie jadowitego węża na pustyni, wyrobić tygodniowy deadline w godzinę, zrobić sześciopak w trzy miesiące, słowem zesrać się, a nie dać się. Co za ściema. I brak refleksji. Kapitalizm tak zajebiście zrobił nam, ludziom, wodę z mózgu, że już sami nie wiemy, czego chcemy. Co jest nam w życiu naprawdę potrzebne, dokąd idziemy, po co idziemy oraz w jaki sposób to robimy.
Czasami, zamiast zaczynać kolejną dietę, lepiej po prostu zaakceptować siebie taką, jaka jesteś, bo uwierz mi, idę o zakład, że jesteś całkiem spoko, tylko się naoglądałaś wyfotoszopowanych lasek i fitness-maniaczek typu Chodakowska, które mieszkają w siłowni, a na śniadanie wpierdalają jarmuż z białkiem. Zamiast lecieć na „seksi pupę” 2 stycznia, bo tak sobie postanowiłaś, choć fitnessu nie trawsz, wybierz inną aktywność, taką którą lubisz. A choćby spacer. I co z tego, że jest mniej efektywny, skoro spacer sprawia ci przyjemność, a nakurwianie 150 przysiadów w ciągu pięciu minut nie?
Jesteśmy na tym świecie zajebiście krótko. Po co się tak pałować? Więcej luzu, ludzie. Więcej słuchania siebie i innych. Więcej ludzkości w tym wszystkim, mniej robotyki.
JA, JA, JA, MNIE, O MNIE
Ta kultura, w której wzrastamy, kultura Facebooka, Instagrama, kreowania siebie na każdym kroku sprawia, że wszystkie nasze „cele”, „osiągi”, „plany” zwykle związane są z nami samymi. Schudnę, żeby MNIE podziwiali. Zrobię lifting, żeby MI mówili, jak młodo wyglądam. Zapiszę dziecko do najlepszego przedszkola, żeby zrealizować SWOJE ambicje.
A gdyby tak choć raz pomyśleć o innych? Nie postanawiać, że w 2019 przebiegniesz co najmniej dwa tysiące kilometrów, ale że na przykład wpłacisz przez cały rok dwa tysiące złotych na różne organizacje charytatywne? Nie zarzekać się, że zrobisz trzeci fakultet, a pomóc w lekcjach dzieciom, które mają problemy z nauką? Nie planować kupna rasowego psa, a zaplanować 12 wizyt w schronisku na 2019 rok. Trudne? Oj tak. Bo musisz swój cenny czas, którego przecież wiecznie Ci nie styka, tak bardzo jesteś „busy”, poświęcić komuś innemu. Sprawom, które pozornie Ciebie nie dotyczą.
Czemu pozornie? Bo podejmując tego typu inicjatywę, stajesz się lepszym, bogatszym człowiekiem. Wewnętrznie. I czynisz świat wokół siebie lepszym miejscem do życia. Zewnętrznie.
To jest dopiero postanowienie noworoczne.
Fot. Palash Jain, Unsplash.com