Jest taki dzień, tylko jeden, raz do roku. Idziesz ulicą, słońce praży, ale jakoś tak lżej, wiatr delikatnie muska skórę. Wciąż żyjesz dźwiękiem fal rozbijających się o skały, dotykiem zimnej tarniny, smakiem gorzkiego piwa i słodkich grzechów, które zostawiłeś za sobą. I nagle uderza Cię to. Zapach. Aura. Ciężkość powietrza. Jeden anonimowy spadający liść, migawka, wspomnienie, skurcz, który łapie za serce.
Jesień.
To najbardziej twórczy i bolesny czas w roku. Nie wiem, co takiego ma w sobie, ale zawsze kompletnie mnie rozbija. Jakby wraz z nadejściem jesieni coś musiało się nieodwołalnie skończyć. Jakbym nagle znów musiała wywrócić swoje życie do góry nogami, przewartościować wszystko, a jednocześnie na nowo przeżyć to, co już dawno za mną…
Trzy
Leżę na łóżku. Spieprzyłam. On siedzi obok. Milczy. Wiem, że jest zły. Wiem, że jest mu przykro. Wiem, że wie, jak bardzo jestem teraz na siebie wściekła. Wyciąga dłoń, dotyka delikatnie mojego czoła, gładzi włosy.
– No już.
Kładzie się obok.
Leżymy tak godzinę, może dwie. Później ubiera mnie w sweter i zabiera do lasu. Brodzimy w liściach, liście pachną dymem i wilgocią. Wtulam twarz w jego miękką, ciepłą bluzę, chowam się w jego ramionach. Pozwalam, by dziś chroniły mnie przed światem.
Dwa
Biegnę, mijam Stadion Narodowy. W uszach „Free” Rudimental, przede mną nad Wisłą zachodzi słońce. Powietrze jest rześkie, chłodnawe, patrzę prosto w żarzącą się tarczę, która za chwilę zniknie za horyzontem.
Tęsknię za czasem, gdy ze ściśniętym żołądkiem czekałam na telefon od niego. Tęsknię za niekończącymi się rozmowami i jego szczerym, zaraźliwym śmiechem. Dawno się razem nie śmialiśmy. Dawno się razem nie kochaliśmy.
Tak bardzo tęsknię za nami.
Słońce zachodzi, żal zatyka tchawicę. Biegnę sybciej, mocniej, chcę zagłuszyć myśli, nie umiem. Zastanawiam się, czy jeszcze potrafimy…
Jeden
Kiedy wynoszę ostatnie pudło, na zewnątrz zapada zmrok. Wzdrygam się, powietrze jest chłodne, nieprzyjazne i lepkie. Czuję zapach palonych liści, tekturowe pudło wypada z rąk, rzeczy w środku tłuką się w drobny mak. Kucam nad nim bez żalu, bez uczuć.
Pusta jak wydmuszka.
Zero
Idę wolno, czasami przyglądam się ludziom, ale głównie patrzę po nogi. Nie było mnie w Warszawie raptem kilka dni, a pogoda już zdążyła się spieprzyć. Wiatr rozwiewa włosy, deszcz wsiąka w ubranie, zimno mi. Naciągam rękawy bluzki na nadgarstki, obejmuję ramiona mocniej, w słuchawkach słyszę pierwsze takty „Free”…
– Wszystko w porządku? – pyta jakiś starszy człowiek.
Kiwam głową, że tak i wydmuchuję gluta w rękaw.