Wszyscy znamy historie o ludziach w czwartym stadium raka, którzy nagle zdrowieli dzięki tak zwanemu pozytywnemu myśleniu. Wszyscy słyszeliśmy o grubych rybach, które do sześciu zer na koncie doszły drogą „od pucybuta…”. Wszyscy marzymy o większych lub mniejszych sukcesach, ale większość z nas nie wierzy w to, że jest w stanie je osiągnąć. Dlaczego? Po pierwsze, bo jesteśmy niecierpliwi i od razu chcielibyśmy spektakularnych osiągnięć, zapominając o tym, że za takowymi stoją zwykle lata przygotowań, wyrzeczeń, pracy. Po drugie, bo zamiast myśleć „potrafię”, „dam radę”, „nie boli”, myślimy: „nie umiem”, „polegnę”, „cierpię”. Tymczasem nasz mózg potrafi zaklinać rzeczywistość i robić z nami rzeczy, o których nie śniło się filozofom. Wystarczy odpowiednio go… nie, nie zaprogramować. Nienawidzę tego słowa. Programować to można pralkę albo robota, a nie człowieka. Z własnym mózgiem możesz co najwyżej pogadać, poprzerzucać się opiniami i… przekonać go do tego, żeby z Tobą współpracował, zamiast działać na Twoją niekorzyść.
ZROZUMIEĆ SIEBIE
Dotarło to do mnie mocno na obozie, o którym niedawno pisałam. Żeby go przetrwać (a raczej wyciągnąć z niego wszystko, co oferował), musiałam kompletnie zmienić swoje nastawienie. Ból trzeba było oswoić, potraktować jako nieodłączną część egzystencji. „Nie dam rady” i „nie chce mi się” zostały zastąpione „jeszcze tylko jedną jebaną górką” mimo, iż wiedziałam, że tych górek mam przed sobą co najmniej dziesięć. Przestałam zwracać uwagę na to, co przeszkadza mi biegać, skupiając się na tym, co pozwala mi robić to szybciej i lepiej, bo tego wymagało ode mnie otoczenie i warunki, w których się znalazłam. Nie wiem, czy to magia gór, ludzi, którzy towarzyszyli mi w tej przygodzie, a może mnie – w końcu nigdy nie jesteś w stanie do końca oszacować, ile w Tobie jest z fightera, dopóki życie nie rzuci Cię na nieznane wody. Niekiedy ekstremalne.
Tego nauczyło mnie bieganie.
Ludzie rzadko kiedy dostają gotowe rozwiązania podane na tacy. Do większości rzeczy musimy dojść sami, metodą prób i błędów, małymi krokami pnąc się do góry. Nie zostaniesz pilotem odrzutowca, dopóki nie skończysz odpowiedniej szkoły, nie zrobisz szkolenia i nie odbędziesz paru lotów próbnych. I to wszystko wcale nie gwarantuje, że będziesz dobrym pilotem, bo możesz być na przykład pilotem chujowym. Jak mawiały nasze babki, bez pracy nie ma kołaczy, a kto sobie drogę skraca, ten do domu nie wraca.
Tego nauczyło mnie życie.
W dążeniu do jakiegokolwiek sukcesu, do tego, żeby było lepiej, fajniej, BARDZIEJ, wcale nie chodzi o odcięcie emocji, czyli tego, co tak naprawdę czujemy i przeżywamy. Mamy prawo być smutni. Mamy prawo nie lubić siebie niekiedy. Mamy prawo leżeć, patrzeć w sufit i myśleć sobie „ja pierdolę, ale chujnia”, ewentualnie „jezusmaria, ależ mi się nie chce”. Mamy prawo popełniać błędy, ponosić porażki i od czasu do czasu coś spektakularnie spieprzyć. Mamy do tego wszystkiego prawo, bośmy ludzie, a nie psy Pawłowa.
Człowiek, który nie dopuszcza do siebie negatywnych, przykrych odczuć, nie ma pojęcia, kim tak naprawdę jest. Dlatego będzie leciał do sukcesu, splendoru i prestiżu na oślep, jak ćma do ognia, bo to najszybszy i najbardziej efektowny sposób na podpimpowanie własnego ego. Z tym, że mało refleksyjny. I grozi samospaleniem. Bo paradoksalnie, żeby móc poczuć się pięknym, trzeba czasami wyglądać jak kupa gówna. Żeby potrafić cieszyć się życiem, trzeba wiedzieć, jak smakuje smutek. Rozpacz. Bezsilność. Czasami musi być gorzej, ciężej, mało wygodnie, żeby później było lepiej.
Tego nauczyła mnie terapia.
NIE WSZYSTKO ZŁOTO, NIE WSZYSTKO GÓWNO
Dziś, w niedzielę, kiedy piszę ten tekst, wystartowałam w półmaratonie w Wiązownej. To miał być dla mnie test przed maratonem w Dębnie, więc znaczący bieg, rzutujący na przygotowania do nadchodzącego sezonu. Pobiegłam tę połówkę chora, krótko po rozstaniu z facetem i kilka dni po przeprowadzce, w trakcie której coś sobie nadciągnęłam. W zasadzie mogłam na dzień dobry odpuścić, powiedzieć „nie ma sensu, bo przecież nie zrobię tego tak, jak należy”. Ale wystartowałam.
To były chyba pierwsze zawody, które od początku do końca pobiegłam głową. Gardło bolało, oczy łzawiły, noga nie podawała… Byłam świadoma tego, co się ze mną dzieje, ale starałam się za wszelką cenę nie skupiać na negatywach. Myślałam tylko „ok, musisz utrzymać tempo co najmniej 4:50” i nie pozwalałam sobie zwolnić. Patrzyłam na mijających mnie biegaczy i zapamiętywałam tych, których później wyprzedzę. Podziwiałam mijane krajobrazy i cieszyłam się nimi. Podśpiewywałam pod nosem i wystawiałam twarz do słońca. Jednocześnie plułam i kasłałam, co pięć minut wycierałam nos w chusteczkę i puszczałam mimo uszu sporadyczne komentarze o „cherlaku”. Robiłam to, co miałam robić: obserwowałam własne ciało i jego reakcje, kalkulowałam, ile jeszcze mogę z siebie dać i jak mantrę powtarzałam w głowie „potrafię”, „wytrzymam”, „dam radę”, „już to robiłam” i…
„BĘDZIE DOBRZE, PAJONK”
Nie rozwiąże Ci się but. Nie zachce Ci się siku. Nie umrzesz na katar w trakcie tego biegu. Nie dasz się wyprzedzić dziuni, którą przed chwilą minęłaś. Nie zwolnisz tylko dlatego, że złapała Cię kolka… Ale jaka kolka w ogóle? Nie ma żadnej kolki, to tylko Twoja głowa próbuje wmówić zmęczonym nogom, że nie dadzą rady. Pieprzyć nogi. Przecież to Twój mózg nimi biegnie, z mózgiem gadaj.
Pobiłam życiówkę o sześć minut i sześć sekund, biegnąc przez 21 kilometrów tempem 4:37 min./km, które jeszcze kilka miesięcy temu było moim tempem interwałowym.
Jak?
PO PROSTU
Ciężko pracując na wynik, ale w tym wszystkim zostając w kontakcie ze sobą – nie uzależniając oceny siebie samej od życiowych porażek i sukcesów, bo to nie one świadczą o mnie jako o człowieku.
Co by się zmieniło, gdybym ten półmaraton pobiegła źle? Nic. Zrozumienie tego zajęło mi 30 lat.
A Tobie?
fot. Greg Rakozy, unsplash.com