Odwyk: prolog

Bieganie jest dla mnie jak dla palacza substancje smoliste, a dla Małysza banany. Nie umiem bez niego normalnie funkcjonować. Tak mi się przynajmniej do tej pory wydawało.

 

Od kilku tygodni nie biegam – nie mogę. Boli noga, boli bark i nikt nie wie, o co chodzi. Były wizyty u lekarzy, masaże, fizjoterapia i moje bankructwo z powodu powyższych. Żeby wiedzieć, co się dzieje, muszę zrobić specjalistyczne badania. Pod koniec lipca powinno się udać. To oznacza albo kolejne tygodnie bez dostępu do endorfin albo powrót na trasę i ryzyko, że zrobię sobie kuku. 

Przeciętny Kowalski wybrałby opcję nr 1, ale że biegacze to banda nieodpowiedzialnych wariatów, którzy zrobią wszystko, żeby móc wycisnąć z siebie trochę potu i kalorii, istnieje pewne prawdopodobieństwo, że za dzień lub dwa wskoczę w buty i ruszę przed siebie. We wrześniu jest maraton. To miał być mój debiut na królewskim dystansie, a ja nawet nie zaczęłam przygotowań. I wiecie co?

Dobrze mi z tym.

W końcu, od niemal roku, miałam dwa tygodnie laby. Słodkiego nicnierobienia. Opierdalaństwa. Wyjebki. Mentalnych wakacji. Żadnych treningów. Żadnych dodatkowych zleceń. W końcu mogłam na spokojnie poczytać. Wyjść na spacer. Wgryźć się w niuanse blogosfery i odkryć parę nowych perełek, jak choćby Archiwum Chaosu czy blog Pawła Bieleckiego. Pójść nad Wisłę z koszem czereśni i zeżreć wszystkie. Upić się ze starymi znajomymi przy ognisku. Iść na szoping i wrócić z niczym. Po prostu, czerpać z życia, nie robiąc rzeczy wielkich.

Ukochane przeze mnie miłością nadopiekuńczej matki-psychopatki bieganie zabiera sporo czasu i wymaga wyrzeczeń. Zwłaszcza, kiedy przygotowuję się do ważnych zawodów. Jeśli dołożymy do tego prowadzenie bloga, pracę i treningi spoza trasy (np. siłownię), czasu na inne pasje i przyjemności pozostaje niewiele, a właściwie wcale. 

Ten biegowy urlop był mi potrzebny.

Rozleniwiłam się tak bardzo, że przez moment chciałam nawet rzucić bieganie w cholerę. Nie musiałabym się martwić o kontuzje, zaoszczędziłabym na biegowych ciuchach, a jeśli nawet bym przytyła te dwa kilo, pewnie i tak poszłoby w cycki… ;)

Wszyscy jednak wiemy, jak to z urlopami bywa. Pierwszy tydzień – miodzio. Drugi też fajny, ale jakby mniej. Trzeci to już jeden wielki wkurw – że słońce, że plaża, że piach w gaciach i pieprzone drinki z palemką, kiedy człowiek by się normalnego polskiego piwa napił… 

Kończę pisać ten post i marzy mi się zimny browar. Ale wszystkie używki świata bym oddała, żeby móc teraz na spokojnie, bez bólu, wyjść i przebiec swoim tempem 20 kilometrów.

Urlop is over. Odwyk trwa. 

0 Like

Share This Story

Trening