Dupa, a nie bieganie

Źródło: alittlehigh.com

Jakiś czas temu pisałam, jakie to bieganie jest zajebiste i rozwojowe. Jak dzięki niemu rzeźbimy  ciało, dbamy o kondycję, relaksujemy się i osiągamy pełnię orgiastycznego szczęścia. Cóż… kłamałam.

Bieganie jest jak wyrodne dziecko. Inwestujesz w nie, dbasz o jego rozwój, starasz się dawać od (z) siebie jak najwięcej, a ono i tak w którymś momencie pokazuje ci wielkiego faka. Kontuzja, zdarcie paznokcia, przetrenowanie, zarycie brodą o beton na oblodzonej ścieżce, ewentualnie bliskie spotkanie z pierwszym lepszym słupem – oto, co otrzymujesz w zamian.

Trenujesz miesiącami i decydujesz się na wyrzeczenia, które dla przeciętnego Kajetana są nie do ogarnięcia (ale jak to, latte bez mleka?). Wbiegasz na jedną cholerną górkę i zbiegasz z niej 10 razy jak jakiś psychopata, jęcząc, dysząc i strasząc dzieci zjeżdżające na sankach (oparte na faktach). Wstajesz skoro świt, żeby strzelić dziesiątkę przed pracą. Nie żresz pizzy, nie jesz smażonego, a jak zdarzy ci się wypić piwo dzień przed treningiem, to potem dręczą cię wyrzuty sumienia (przynajmniej ja tak mam). Kiedy wypada twój dzień na bieganie, czy deszcz, czy śnieg, zakładasz buty i przebierasz nóżkami. No musisz.

Biegaczy często traktuje się jak cyborgów, wariatów, upośledzonych Forrestów Gampów, ewentualnie Wybrańców zaprogramowanych, by biegać. Tymczasem bywa, że nam też się nie chce, bo zamiast popierdalania 15 kilometrów przez śniegi i zamiecie, najchętniej zawinęlibyśmy się w ciepły kocyk z herbatką, książką i paczką ciastek, spędzając popołudnie na słodkim nicnierobieniu. Ale nie możemy. Nie powinniśmy. Bo na przykład zawody już za tydzień i swoje trzeba zrobić.

No właśnie, zawody. Byłam dzisiaj na jednych. Rozciągnięta, odtłuszczona, wytrenowana i gotowa.

Biegnie się ciężko, bo mróz, trasa oblodzona, a prawa łydka żyje własnym życiem. Ale biegnę, stopniowo zwiększając tempo. Z czasem udaje mi się wyprzedzić parę osób, które początkowo mnie prowadziły. Zadowolona prę do przodu i wtedy pojawia się on – chłop z megafonem, w czerwonym kubraczku, pokazujący mi, żebym skręciła w lewo, na ścieżkę prowadzącą do mety. Nie liczę okrążeń, skupiam się na zwiększaniu tempa i technice biegu. Fakt, mam jakieś takie dziwne przeczucie, że powinnam zrobić jeszcze jedno kółko, ale chłop mi pokazuje, że mam skręcić w lewo, no to skręcam. Szczęśliwa, że tak dobrze mi poszło zatrzymuję się, żeby spisali mój czas i numer startowy, aż tu nagle jakiś dziadek wrzeszczy mi nad głową: „Jeszcze jedno okrążnie, mała! Jeszcze jeszcze!!! Dajesz dajesz!!!”.

Jedyne, o czym marzę, to żeby komuś przypierdolić w trybie natychmiastowym. Wracam na trasę ze ściśniętym żołądkiem i biegnę jak przez drogę krzyżową. Jestem WŚCIEKŁA i chyba tylko to pomaga mi znacznie przyspieszyć. Doganiam swoją główną rywalkę, ba, wyprzedzam ją nawet. I kiedy jakieś 200 metrów przed metą oczyma wyobraźni widzę już swój piękny czas, ta zła kobieta mnie wyprzedza! Noż kurwa. Zaczynam się denerowować. 20 metrów do mety, przyspieszam, laska zostaje za mną, wchodzę ostro w zakręt i… Dzień dobry, tu chodnik.

Podnoszę się, wypluwam śnieg i niczym Rocky na ringu, resztkami sił, z uszkodzoną kostką i czerwonym ryjem ruszam do przodu. Wszyscy krzyczą i biją brawo. Na filmie (zwolnione tempo, zbliżenie na umęczoną twarz bohatera, potem na jego obrzmiałą nogę, całości dopełnia nastrojowa muzyka Vangelis) musiałoby to wyglądać spektakularnie.

A w życiu… Cóż. O dobrym wyniku mogę zapomnieć, o życiówce tym bardziej. Treningi i wyrzeczenia poszły na marne. Noga boli i kto wie, kiedy przestanie. Ale ja, jak prawdziwa matka, najlepsza matka, matka jedyna, biorę w objęcia tego mojego bachora i trzymam, trzymam mocno.

I do śmierci skurwysyna nie wypuszczę.

0 Like

Share This Story

Trening