Na sportowy event sygnowany nazwiskiem Ewy Ch. postanowiłam pójść z trzech powodów. Po pierwsze, ze zwykłej blogersko-dziennikarskiej ciekawości. Po drugie, bo zawsze chciałam wziąć udział w kilkugodzinnym masowym treningu, który nie byłby biegiem ulicznym. A po trzecie, ponieważ kiedyś przez moment uległam modzie na Chodaka, a teraz nadarzyła się okazja, żeby skonfrontować jej medialny wizerunek z tym, co „w realu”. Wniosek? Ewa Chodakowska doskonale wie, jak zarobić na swoich fankach.
Wiecie, co najbardziej podniosło mi wczoraj ciśnienie? Nie szaleńcza sesja zumby ani nawet perfekcyjna klata trenera Choińskego. Nołp. Mowa o kiepskiej organizacji eventu. Nie mam pewności, kto za nią stoi, ale domyślam się, że BeBio – sklep prowadzony m.in. przez E.Ch. i jej męża, sprzedający produkty marki „Chodakowska” i odpowiedzialny za sprzedaż biletów na sobotnie wydarzenie.
Co było nie tak?
Po pierwsze, miejsce prowadzenia warsztatów, czyli Centrum Futbolu „Warszawianka”. Szatni brak, ogrzewania brak, odpowiedniego zaplecza sanitarnego brak. Przebierałyśmy się w parterowych „bunkrach”. O schowaniu rzeczy do własnej szafki nie było mowy. O odświeżeniu po kilkugodzinnym treningu też nie (bo na jedną szatnię przypadał jeden prysznic i jedna umywalka). Wszystkie swoje ciuchy, torby sportowe etc. musiałyśmy przenieść na kryte boisko, gdzie odbywały się warsztaty, a temperatura oscylowała w granicach 5-6 st. Celsjusza.
Szatnie
Zdaniem Ewy to „idealne warunki treningowe”. No nie wiem. Gdybym chciała przez pół dnia marznąć, to bym sobie wyszła w krótkich spodenkach na balkon i kontemplowała ruiny kamienicy z naprzeciwka – bez płacenia 100 złotych za wjazd. Fakt, że sesje treningowe były przeplatane przerwami, tylko pogorszył sprawę. Na sześć godzin warsztatów zaledwie trzy poświęcono na aktywność fizyczną. Tym sposobem podczas przerw lub prelekcji spocone i mokre z wysiłku uczestniczki siedziały w temperaturze zdecydowanie niepokojowej zakutane w swoje zimowe kurtki, owinięte ręcznikami, trzęsąc się zimna i zastanawiając, gdzie do cholery jest ciepła herbata?!
Po drugie, catering. Uważam, że skoro płacę 100 złotych za wjazd na taką (czyt. sportową) imprezę, to powinnam mieć zapewnione przynajmniej gorące napoje i jakąś przekąskę. Zwłaszcza, jeśli organizator warsztatów wie, że przez kilka godzin będzie ludzi hibernował. Tymczasem na miejscu jedzenie, owszem, było, ale płatne (i zimne). Napoje? Zapomnij. Tych nawet nie dało się kupić. Fakt, dostałam w pakiecie kalendarz z Ewą, płytę z Ewą i antyperspirant (bez Ewy), ale oddałabym to wszystko bez mrugnięcia okiem za gorącą herbatę.
Pani Chodakowska, very mi sorry, ale tak się nie robi wiernym fankom, które płacą grubą kasę, żeby poćwiczyć z Tobą przez 45 minut. Bo to słabe jest.
Całe szczęście Pająk przygotował sobie w domu na szybkęsa zdrowy lancz, który skonsumował na przymarzającej do tyłka sztucznej murawie ;)
Co było OK?
Warsztaty zostały podzielone na bloki: 4 treningowe + spotkanie z dietetykiem + sesja „coachingowa”, która polegała na rozdawaniu autografów.
Pierwszy trening należał oczywiście do gwiazdy całego show. Jak to z Ewą, było lajtowo. Maksymalne tętno, które osiągnęłam podczas ćwiczeń wyniosło 120-125 uderzeń na minutę. Słabiutko. OK, rozumiem, że miała to być tylko rozgrzewka, ale szczerze mówiąc, spodziewałam się po Ewce czegoś więcej. Jakiegoś bonusa, nowego zajebistego ćwiczenia, które odmieni moje życie, sprawi, że stanę się lepszym człowiekiem, ju noł łot aj min. Tymczasem to, co pokazała wczoraj Chodakowska, krąży po YouTube co najmniej od roku. Been there, done that. Niczym mnie nie zaskoczyła. Szkoda.
Nie urwało też dupy spotkanie z dietetyczką. Być może przydało się dziewczynom, które nie mają bladego pojęcia o zbilansowanej diecie, ale na mnie newsy typu „śniadanie to najważniejszy posiłek dnia” nie zrobiły większego wrażenia. Z 45-minutowego wykładu wyciągnęłam dwie wartościowe dla siebie informacje:
- Jeśli bardzo masz ochotę na jakiś szczególny produkt (zwłaszcza słodki lub słony), nie oznacza to, że twój organizm go potrzebuje. Po prostu jesteś odwodniona.
- Żeby mieć tak idealnie płaski brzuch jak Ewka, musisz całkowicie odstawić alkohol. To właśnie procenty najbardziej utrudniają gubienie centymetrów w pasie.
Obie z Kasią zgodnie stwierdziłyśmy, że z pewnych przyjmności nie warto rezygnować nawet za cenę hiperwklęsłego brzucha. To się nazywa hedonizm ;)
Potem przyszła kolej na trening z Lefterisem – mężem Chodaka. Sympatyczny gość, który dość specyficznie mówi po angielsku, czym rozbroił większość uczestniczek warsztatów. Było trochę biegania, trochę animacji, sporo pompek i tym sposobem tętno skoczyło do 160-ciu. Najs, choć czułam, że to wciąż nie jest to. Całe szczęście przed nami były jeszcze dwa treningi: zumba z Martą i wycisk od Tomka Choińskiego.
Co absolutnie zrobiło imprezę?
Po pierwsze, darmowe badanie składu ciała. Się zważyłam, pomierzyłam, sprawdziłam poziom wody, tkanki tłuszczowej i mięśniowej w organizmie i bardzo się ucieszyłam, bo w ciągu pięciu miesięcy zgubiłam aż 6 procent słoniny (Insanity rulez! ;), wyrównałam wagę, a pan badający stwierdził, że już dawno nie widział tak dobrych wyników.
Po drugie, zumba. Nasłuchałam się o tym tyle, że w końcu sama postanowiłam spróbować. Ale że jakoś okoliczności przyrody nie sprzyjały, nigdy wcześniej na zumbę nie trafiłam. A szkoda, bo to naprawdę świetna zabawa jest. To nic, że ruszasz się jak paralityk, nie nadążasz za instruktorką, gubisz krok i generalnie ssiesz w temacie – po skończonym treningu czujesz się jak młody bóg i król parkietu. Jest mocno, jest intensywnie i z pierdolnięciem. Nie wiem, jak wyglądają inne zajęcia zumby, ale na te z Martą bym chodziła. Dziewczyna przygotowała kilkanaście układów tanecznych, każdy w innej stylistyce muzycznej: od dancehallu, przez indyjskie klimaty, po muzykę z Dirty Dancing. Nawet do rozciągania opracowała specjalną choreografię. Mega szacun dla niej, bo widać, że wkłada serce w to, co robi.
Kate i ja po 45-minutowej Zumbie. Łydka jest. Nad bicepsem pracuję ;)
Po trzecie, Tomek Choiński. Co ja Wam będę opowiadać. Kiedy tylko wszedł na scenę, wszystkie dziewczyny jak jeden mąż zebrały swoje szczątki z podłogi, wypięły pierś(i) i jednym ruchem ręki zdarły z siebie puchowe kurtki. Było zimno, ale nagle zrobiło się jakoś cieplej… Gorąco wręcz. Tak. Tomek ma się czym pochwalić i nie mówię tutaj o dyplomie z SGGW ;) Ćwiczenie z nim to była czysta przyjemność nie tylko ze względu na walory wizualne, ale przede wszystkim dlatego, że facet dowalił do pieca! Trening Tomka przypominał trochę Insanity. Z tym, że skacząc z Shaunem nie próbuję wrzucać na Fejsa słit foci dla moich Czytelników, a Shaun nie podchodzi do mnie i nie mówi „ja wszystko widzę”. Powiem Wam, że spaliłam cegłę jak nastolatka ;)
Gdyby nie zumba i ostatni, morderczy trening, pewnie wracałabym do domu wściekła, głodna i przemarznięta. A tak wróciłam tylko głodna, przemarznięta, ale przede wszystkim mocno zmęczona w ten fajny, powysiłkowy sposób.
Cenne doświadczenie, ale na warsztaty z Chodakowską już się nie wybiorę. Zaczekam, aż Shaun T. przyleci do Polski ;)