Zdarte kolana, czarne od brudu dłonie, pot kapiący z rzęs i obłęd w oczach. Tak mniej więcej wyglądałam o godzinie 15, czołgając się po podłodze i przeklinając dzień, w którym postanowiłam sprawdzić, co takiego jest w crossficie, że jara się nim pół Polski. Powiem tak: dziś wrzeszczałam długo i mocno. A ja nigdy nie krzyczę, jak ćwiczę.
Crossfit był na mojej „TO DO” list już od paru ładnych miesięcy, ale jakoś nie mogłam się do niego zabrać. Wiecie, jak jest: bo kasa, bo czas, bo ziemniaki na gazie. Więc kiedy Katarzyna zapytała mnie, czy nie wybrałabym się z nią na „Bring a friend day” do boxu na warszawskich Bielanach, stwierdziłam, że to jest ten moment. Samodzielne treningi w domu zaczęły mnie nudzić, do biegania wracam powoli i raczej rekreacyjnie, a siłownia straciła dawny urok. Potrzebowałam czegoś nowego. Czegoś, co przeciągnie mnie po podłodze i każe się modlić o rychły koniec. Czegoś, co skopie mi tyłek, mózg i cały ekosystem.
Mizianie za uszkiem
Na dzień dobry urzekła mnie atmosfera miejsca. Niepozorny box ukryty w osiedlowym zaułku + niewielka grupa ludzi, gdzie wszyscy się znają, rozmawiają, żartują i wspólnie ćwiczą, a „nowych” przyjmują jak swojaków, z poklepaniem po pleckach i mizianiem gratis. Nie wiem, czy to specyfika akurat tego boxu, czy taka właśnie jest idea crossfitu, ale ja to kupuję.
Kupuję też trenera (pozdro, Sebastian), który – w przeciwieństwie do tego, co znam z siłowni, autentycznie zwraca uwagę na ćwiczących i szczególnie dużo czasu poświęca nowym ludziom. To zaleta treningu w kilkunastoosobowej grupie.
Skakanka
Jak to przy pierwszym razie – zaczęło się niewinnie. Tu jakieś kręcenie nóżką, tam machnięcie rączką – w porównaniu z Insanity rozgrzewka wyglądała jak animacja na oddziale geriatrycznym. Przez pierwszych 30 sekund. Potem zrobiło się ciepło, bo trener zarządził skakanie na skakankach. Nie wiem, czy to kwestia kiepskiej formy po wczorajszej imprezie, czy tego, że ze skakanką mi nie po drodze i zabijam się o własne nogi, ale dość szybko zaczęłam błagać o rychły koniec. Jeszcze nie wiedziałam, że najgorsze przede mną.
Uda cierpią, dusza śpiewa
W crossficie, podobnie jak w Insanity, trening właściwy trwa maksymalnie 20 minut. Pozostałe 30-40 minut to rozgrzewka + rozciąganie. Na tym etapie jest całkiem przyjemnie. Piekło zaczyna się, kiedy dochodzimy do sedna całej operacji. Jak to wygląda?
Najpierw przez około 10 minut powtarzamy ćwiczenia, które później przez kolejne 10 minut wykonywać będziemy w rundach. Na każdą rundę składa się seria ćwiczeń, gdzie każde wykonywane jest w kilku powtórzeniach. To tzw. AMRAP, czyli as many rounds as possible. Trzeba być szybkim i sprawnym – chodzi o to, by w danym czasie zrobić jak najwięcej rund.
Ćwiczenia mogą być różne: podciąganie, bieganie, kettlebell, wiosłowanie, skoki, pompki, przysiady… Opcji jest wiele, bo crossfit to trening przede wszystkim zróżnicowany – nie skupiamy się na poszczególnych partiach mięśni, a dążymy do wszechstronnego rozwoju całego ciała. Dzisiejszy WOD (work out day) opierał się na czterech ćwiczeniach:
Burpees (pojawiają się w Insanity i osobiście je uwielbiam):
Died lift kettlebell, czyli martwy ciąg z kettlem:
Bear crawls, czyli to, co przy piątym powtórzeniu w drugiej rundzie doprowadziło mnie niemal do płaczu (uda):
A na koniec ulubiony przysmak pająków, czyli bieganie.
W ciągu 10 minut udało mi się zrobić 2,5 rundy, gdzie na każdą przypadały powyższe 4 ćwiczenia, każde po 5 powtórzeń – całkiem przyzwoicie. Fajne jest to, że po skończonym treningu każdy zapisuje swój wynik na tablicy i może porównać efekty z innymi. Element rywalizacji zawsze w cenie.
Co dalej?
Crossfit tani nie jest. Miesięczny karnet open to 250 złotych. 10 wejść – 300 zł. Teoretycznie nie ma tu nic, czego nie mógłbyś zrobić w domu – pod warunkiem, że dysponujesz przestrzenią i zainwestujesz w podstawowy sprzęt, typu ciężary, gumy czy drążek. W praktyce wiadomo, że lepiej, kiedy obok jest trener, który koordynuje i grupa, dzięki której łatwiej ci się zmobilizować. Do tego dochodzi specyficzny, surowy klimat boxu, zapach ciężarów i gum, muzyka (zdobyli moje serce, włączając Dirtyphonics), no i oczywiście ci wszyscy ludzie, którzy – niezależnie od tego, kim są i co robią na co dzień, dziś zebrali się tu w tym samym celu – wycisnąć siebie do ostatniej kropli i przesunąć granicę wytrzymałości o kilka kolejnych centymetrów. I chyba właśnie w tej prostocie i w ludziach tkwi siła crossfitu. Satysfakcja smakuje naprawdę zajebiście dopiero wtedy, kiedy dzielisz ją z wariatami twojego pokroju.
Rybka połknęła haczyk. Crossfit – I’ll be back!
fot. Aleksandra Lewandowska