Lubię to robić na ostro. Bezkompromisowo. Tak, żeby bolało. Żeby smak potu mieszał się w ustach ze smakiem krwi. Żeby na koniec, kiedy jest już po wszystkim, zawyć. Z bólu, z radości, z poczucia totalnego mind-fucka. Wysiłek fizyczny doprowadził mnie do łez dwa razy. W 2011 roku, kiedy przebiegłam niewyobrażalny dla mnie wtedy dystans 18 kilometrów. I miesiąc temu, kiedy po raz pierwszy zrobiłam to z Shaunem.
Shaun T. jest specyficzny. Po pierwsze, jest mulatem. Po drugie, jest seksownym mulatem. Po trzecie, jest seksownym i umięśnionym mulatem. A po czwarte, jest seksownym, umięśnionym mulatem, który ma męża. Tak, Shaun T. jest gejem, a to, co robiliśmy w moim salonie, to była czysta pasja, zaangażowanie i miłość. Miłość do sportu. Gdyby nie Shaun, być może już leżałabym w wariatkowie, zawinięta w kaftan. Ale po kolei.
Kiedy trzy miesiące temu dotarło do mnie, że muszę na jakiś czas definitywnie odstawić bieganie, byłam załamana. Z tej perspektywy nawet chodzenie na siłownię przestało być frajdą. No bo jak tu się wyżyć? Gwałcąc rowerek? Podrzucając hantlę 60 razy na minutę? Nie. No nie. Potrzebowałam alternatywy. Sportu, dzięki któremu znów poczuję, że żyję. Smak krwi w ustach i te sprawy. Rozumiecie?
Koleżanka poleciła mi Chodakowską. Kręciłam nosem, bo do treningu w domu zawsze byłam sceptycznie nastawiona. Brak świeżego powietrza, zero ludzi dokoła. Tylko ty i twój komputer, zupełnie jak w mokrym śnie informatyka. A jednak, postanowiłam spróbować. Ewka szybko mnie urzekła swoimi ABS-ami, ciepłym głosem i dostępnością na YouTube. Poćwiczyłam z nią parę razy i… tak, było fajnie. Ale to nie była miłość, jak przeminęło z wiatrem. Zabrakło drżenia rąk i przyspieszonego oddechu. Zabrakło potu na moich skroniach. Zabrakło pierdolnięcia, zrobiło się nudno.
I wtedy ktoś z Was (tak, Nuxy, do Ciebie piszę) polecił mi Insanity.
Już z samej nazwy zapowiadało się ciekawie. Insanity = szaleństwo, a szaleństwo to przecież coś, co pająki lubią najbardziej. Zaczęłam czytać opinie o treningu w internecie.
Miałam ochotę zabić.
Pot lał się strumieniami i wypalał w podłodze białe plamy.
Wrzeszczałem, płakałem i ćwiczyłem dalej.
Szon, ty chu..u, schudłem przez ciebie 20 kilo.
Komentarze jak z okładki „Faktu”, ale przekonywujące. Poczułam, że to może być coś dla mnie.
Na czym polega Insanity?
Insanity to trening interwałowy, w którym wykorzystuje się metodę zmiennej intensywności ćwiczeń (wycisk/luz/wycisk/luz, itd.). Dzięki temu organizm szybciej zaczyna spalać tkankę tłuszczową do uzupełniania energii w trakcie treningu, a wysoka intensywność sprawia, że podczas jednej 60-minutowej sesji jesteśmy w stanie spalić nawet 1000 kalorii.
Trening trwa dokładnie 63 dni (9 tygodni) i jest podzielony na dwa etapy. Pierwszy etap trwa cztery tygodnie, podczas których ciało przyzwyczaja się do intensywnego wysiłku i wykonywania pewnych ćwiczeń, z którymi większość z nas mogła nie mieć dotąd do czynienia. Ćwiczymy codziennie około 35-45 minut. Piąty tydzień to tzw. recovery week, podczas którego ładujemy baterie i regenerujemy mięśnie. Od 6. tygodnia zaczyna się prawdziwa rzeź. Wciąż ćwiczymy sześć dni w tygodniu, ale intensywność wzrasta, a trening wydłuża się do ok. 60 minut. To właśnie w swoim 6. tygodniu przygody z Insanity, po treningu o pięknej nazwie Max Interval Circuit, popłakałam się jak dziecko. Oparłam czoło o podłogę mokrą od kapiącego ze mnie potu i zawyłam rzewnymi łzami. I chyba tylko ci, którzy doświadczyli treningu z Shaunem, będą w stanie mnie zrozumieć. Nie, żebym kogoś dyskryminowała, boże broń.
Po prostu ten facet ma w sobie taką siłę, taką moc przekonywania, taką… hmm, władzę, że nie ma bata, poddajesz mu się i robisz co każe. Kiedy wrzeszczy „You can do it!”, ty wyzywasz go w duchu od pieprzonych sadystów, ale rzeczywiście zaczynasz wierzyć, że tak, jukendułit, kurwa! Kiedy drze japę „Dig deeper!”, Ty kopiesz mocniej, skaczesz wyżej i dociskasz pompki, aż sąsiadce z dołu tynk leci na głowę. Niezależnie od tego, czy jesteś facetem, czy kobietą, czy jesteś homo, czy hetero, oddajesz się w ręce tego gościa i płyniesz z nim, choć momentami najchętniej zadusiłbyś chłopa gołymi rękami. Bo wyciśnie cię jak szmatę, ale już chwilę po treningu bijesz mu pokłony, bo czujesz się jak po pobycie w pięciogwiazdkowym SPA. Cóż lepszego mógłby wymarzyć sobie człowiek, który do tej pory biegał jak szalony i potrzebował wysiłku dla szaleńca?
Dla kogo jest Insanity?
Na pewno dla ludzi, którzy mieli już do czynienia z intensywnym treningiem cardio i interwałowym oraz tych, którzy ćwiczą regularnie. Nie jest to trening dla osób początkujących i/lub ze sporą nadwagą. Odpadają też ci, którzy mają problem z kolanami – Insanity mocno obciąża stawy i może być kontuzjogenny, choć każdy trening uwzględnia rozgrzewkę i rozciąganie.
Żeby robić Insanity, trzeba być dobrym wydolnościowo. Weryfikuje to już pierwszy Fit Test, który wykonujemy regularnie co dwa tygodnie przez cały czas trwania programu i który ma nam dawać mierzalne efekty naszej pracy. Test składa się z ośmiu różnych ćwiczeń, gdzie każde wykonujemy przez jedną minutę, licząc liczbę powtórzeń. Wiadomo, że im więcej powtórzeń w ciągu 60 sekund wykonamy, tym nasza wydolność jest lepsza.
Powiem Wam szczerze, że po pierwszym Fit Teście ledwo żyłam, a trwa on zaledwie 25 minut, czyli o połowę mniej niż przeciętny trening. Każdy kolejny test był już tylko próbą sił i mierzeniem się ze swoimi słabościami. Poniżej macie małe zestawienie mojego progresu , gdyby kogoś to interesowało. Pokazuję liczbę wykonanych przeze mnie powtórzeń danego ćwiczenia w dwóch Fit Testach: pierwszym i ostatnim, czyli piątym.
Efekty
Nie nastawiałam się na zrzucanie wagi, bardziej na rzeźbę i wymodelowanie sylwetki. Chciałam, żeby mięśnie brzucha, nóg i ramion były bardziej zarysowane. Nie ważyłam się „przed” i „po”, nie sprawdzałam też wymiarów, czego dziś żałuję, bo myślę, że miałabym się czym pochwalić.
Efekty są widoczne. Spodnie, które trzy miesiące temu się na mnie nie dopinały, dziś wchodzą gładko i jeszcze mam luz w pasie. Na pewno straciłam trochę w obwodzie łydek i ud (najlepiej widzę to po legginsach), spadł mi też niestety tyłek (wolę jednak, jak jest pełny i wystający, czyli taki, jaki mi natura dała). Brzuch, na którym najbardziej mi zależało, stał się niemal zupełnie płaski i nie ma śladu po boczkach, które nieśmiało zaczęły pojawiać się jakieś trzy-cztery miesiące temu, tuż po tym, jak zupełnie zarzuciłam sport na jakiś czas.
Insanity to nie tylko trening fizyczny, ale też dieta. Przede wszystkim dieta. Uzupełniana suplementami, odżywkami regeneracyjnymi oraz specjalnymi szejkami. Ja tym całym suplementacyjnym back-upem nie dysponowałam, starałam się po prostu jeść racjonalnie i zwracać uwagę na dzienną proporcję węglowodanów, białka i tłuszczów. Nie zawsze wychodziło, zwłaszcza w czasie PMS, kiedy nawet ja, żywieniowy freak, zamieniam się w potwora, który pochłania wszystko, co stanie na jego drodze ;)
W pierwszym miesiącu odpuściłam kilka treningów, ale głównie tych czwartkowych, lżejszych i regenerujących mięśnie. Drugi miesiąc zrobiłam cały, choć z kilkudniową przerwą ze względu na wyjazd służbowy (żeby nie było, przerwę nadrobiłam).
Podeszłam do Insanity raczej na zasadzie próby – ok, zobaczymy, z czym to się je i czy w ogóle będę chciała kontynuować trening. Już po pierwszym tygodniu wiedziałam, że this is it, sista, ale pierwsze zdjęcie zrobiłam dopiero po 30 dniach katorżniczej pracy, czyli po pierwszym cyklu treningu. Poniżej macie porównanie z połowy i z końca Insanity. Jak sami widzicie, drastycznych zmian nie ma, ale weźcie też poprawkę na to, że nie posiadam profesjonalnego aparatu, który uchwyciłby te milimetry tłuszczu zamienionego w mięśnie ;) Poza tym, jak łatwo zauważyć, cykałam słit focie własnoręcznie, a np. na zdjęciu środkowym widać, że moja lewa strona ciała jest źle oświetlona.
Podsumowując
Insanity to póki co jedyna alternatywa biegania dla mnie. Wciągająca i uzależniająca na tyle,że zdołałam zapomnieć o moim biegowym kalectwie. Jest ogromny wysiłek i mierzenie się ze swoimi słabościami. Jest plan aktywności rozpisany na pełne dwa miesiące. Są też mierzalne efekty: poprawa formy i wydolności, które na dodatek regularnie sprawdzasz, wykonując Fit Test. A co najważniejsze, za tym wszystkim idzie lepsze samopoczucie i dzika satysfakcja, że kolejny raz „dałam radę”.
Co dalej?
Zamierzam powtórzyć Insanity za tydzień albo dwa. Póki co, robię sobie reset, tzn. ćwiczę co drugi dzień z Chodakowską. Powiem Wam, że chyba już nigdy nie spojrzę na Ewkę w ten sam sposób. Ona jest… nudna. Shaun to wariat, prawdziwy psychopata, który stoi nad Tobą i wrzeszczy „Dalej, frajerze. YOU-CAN-DO-IT!”. A Ewka to taka dobra ciocia, która głaszcze po głowie i pyta „Może jeszcze przysiadzik?”. Poza tym, Chodakowska prowadzi swoje zajęcia sama. Z Shaunem jest cały zespół, który razem z nim skacze, kopie, robi pompki i umiera. Patrzysz na tych ludzi, którzy podobnie jak Ty spływają potem, ledwo stojąc na nogach, i myślisz sobie „Co, oni mogą, to ja nie dam rady?”. I ciśniesz, choć najchętniej machnąłbyś ręką i poszedł zeżreć ciastko. Jak widać instynkt rywalizacji działa nawet na szklanym ekranie :)
Póki co, odpoczywam. W przyszłym tygodniu, jak dobrze pójdzie, zacznę w końcu rehabilitację. Być może za dwa miesiące, kiedy skończę Insanity po raz drugi, po prostu płynnie wrócę na trasę? Myślę, że to będzie najlepsze miejsce żeby sprawdzić, jak dużo dały mi treningi z najpiękniej wyrzeźbionym gejem świata :)